Red Dead Redemption - recenzja

Red Dead Redemption - recenzja

Red Dead Redemption - recenzja
marcindmjqtx
28.05.2010 16:11, aktualizacja: 30.12.2015 14:05

Oto gra dla każdego, kto żałował, że do swojego przedszkolnego przebrania musiał nosić rajstopki zamiast dżinsów. John Marston pokazuje jak dobijano Dziki Zachód.

Kowbojski sznyt

Marston to prawdziwy modniś, który do wyboru ma aż 13 różnych strojów. Oczywiście na początku dostępny jest tylko jeden, ale z czasem nasza szafa wypełni się zupełnie nowymi przebraniami. Autorzy wpadli na genialny w swojej prostocie pomysł - aby odblokować nowy ciuch, gracz musi wykonać kilka pobocznych zadań. Zwykle trzeba przeszukać jakąś okolicę, złapać przestępcę, czy wygrać pojedynek - w ten sposób zdobywamy kolejne fragmenty ubrania, jednocześnie biorąc udział w czymś w rodzaju misji pobocznej. Co ciekawe, w ten sposób zdobywany nawet bonusowy strój z edycji kolekcjonerskiej.

Zostać kowbojem - to było marzenie pokaźnej części chłopców wychowanych za głębokiej komuny. Egzotyczni kapelusznicy, uzbrojeni w swoje sześciostrzałowce, utrzymujący porządek na zachodnich rubieżach Stanów Zjednoczonych nigdy nie kojarzyli się z krowami, więc kiedy wraz z upływem czasu kolejni chłopcy odkrywali prawdziwe znaczenie słowa kowboj, wielu z nich zrezygnowało z tej drogi kariery.

Red Dead Redemption to coś dla tych wszystkich chłopców. Bohaterem jest John Marston, były przestępca, który przez federalnych agentów został zmuszony do wykonania swojej ostatniej misji - wytropienia i zabicia członków swojego dawnego gangu. Zadanie łatwe nie będzie, bo ci albo zapadli się pod ziemię, albo zaszyli gdzieś daleko na zachodzie, gdzie jeszcze nie dotarła cywilizacja. Akcja gry toczy się bowiem w roku 1911, w czasach gdy prerię przemierzali ostatni rewolwerowcy, a na drogach coraz częściej można było zobaczyć samochody, a nie dyliżanse.

Multi-western O trybie multiplayer w RDR R* piał już od dawna, zapowiadając prawdziwie rewolucyjną rozgrywkę. Niestety, w praktyce wyszło troszkę tak, jak w GTA - potencjał jest, ale w praniu nie wszystko działa. Otwarty świat robi tutaj za multiplayerowe lobby, z którego można podłączać się do innych trybów rozgrywki. Pomysł fajny, ale w praktyce sprowadza się do baaaardzo długiego wczytywania oraz zwykle natychmiastowej śmierci z rąk jakiegoś campera czyhającego na nowych graczy. Sensu ten free-roaming nabiera dopiero, gdy połączymy się z naszym posse (gangiem), bo razem można tu wykonywać liczne misje skierowane zarówno przeciwko żywym, jak i NPC-owym przeciwnikom. Znacznie przejrzystsze są zwykłe tryby gry - deathmatch, deathmatch drużynowy, czy tutejsza odmiana CTF-a dają właściwą radochę, choć nie da się ukryć, że Bad Company 2 czy Modern Warfare to to nie jest.

PRZYJECHALI KOWBOJE... Rozgrywka w Red Dead nie zaskakuje - to klasyczny schemat zaczerpnięty żywcem z GTA. Wykonujemy kolejne misje dla kolejnych zleceniodawców, oznaczonych charakterystycznymi literkami. Wspomagamy lokalnego szeryfa w walce z gangiem nękającym ranczerów, bronimy pociągu przed napadem, napadamy na pociąg, pojedynkujemy się i sporo jeździmy przez prerię. Marston pomaga nawet w kolejnej rewolucji w Meksyku.

Zadania układają się w całkiem zgrabną historię o tytułowym odkupieniu win, choć nie da się ukryć, że po świetnym rozbiegu akcja troszkę zwalnia, by nabrać nieco animuszu pod koniec. Zwłaszcza długaśny epizod w Meksyku jest i fabularnie, i moralnie dyskusyjny. Marston to bohater pozytywny, więc kiedy musi spalić całą wioskę buntowników, którym zresztą pomagał w poprzedniej misji, zaczynamy drapać się po głowie, zastanawiając się, czego on tak naprawdę chce. Na szczęście w większości zarówno scenariusz, jak i scenki przerywnikowe trzymają poziom właściwy dla Rockstar, czyli wręcz hollywoodzki. Dialogi są wartkie, odgrywane z przekonaniem i zestawem przepięknych zachodnich akcentów, które sprawiają, że każdy kto troszkę ogarnia kulturę anglosaską, uśmiecha się od ucha do ucha. Rockstarowi po raz kolejny udało się stworzyć galerię charakterystycznych postaci, które od razu zapadają w pamięć.

Ale RDR to nie gra, w którą gra się dla opowieści (a przynajmniej nie tylko). To przede wszystkim doznanie porównywalne z wizytą w skansenie. Postacie są wyraziste, grafika oszałamia, ale to klimat, scenografia i nieprawdopodobne, chorobliwe wręcz przywiązanie do detalu czyni Red Dead Redemption grą tak wartą uwagi. Dawno nie stworzono tak przekonującego, tak dopracowanego i dopieszczonego sandboksa, dającego poczucie przeniesienia się do wirtualnego świata. Assassins Creed II szło w dobra stronę, ale po kilku godzinach rozgrywki zaczynaliśmy zauważać, że każdy sklep wygląda tak samo, a każdy złodziej zachowuje się identycznie i jest klonem swojego poprzednika. Tymczasem w RDR wizyta u handlarza to jak wejście do kolejnej sali wystawowej w muzeum. Przez długie minuty chodziłem po wnętrzach kolejnych pomieszczeń, podpatrując ile drobnych szczegółów udało się umieścić  maniakom z R*. Szybko przestałem się dziwić protestom żon pracowników, bo oni naprawdę odwalili benedyktyńską robotę.

Do znudzenia przechadzałem się po głównej ulicy Armadillo, przyglądając się codziennemu życiu mieszkańców miasteczka. Patrzyłem, jak ludzie spotykają się i wdają w rozmowy, jak urzędnik przybija list gończy do ściany stacji kolejowej, na którą właśnie podjechał pociąg przywożący grupkę pasażerów. Choć w grze można biegać, to ja wolałem chodzić powoli, po prostu wkręcając się w rolę kowboja na Dzikim Zachodzie. I nawet po spędzeniu w tym świecie dobrych kilkudziesięciu godzin nadal się przechadzam i podglądam.

BARDZO DZIKI ZACHÓD Dobry sandbox powinien co chwila podrzucać graczowi coś do robienia i dokładnie to robi RDR. Oprócz misji fabularnych, niemal co chwilę spotykamy kogoś, kto potrzebuje naszej pomocy, albo po prostu ma do nas interes. Może być to jakaś dama, której wóz rozbił się na kamieniu, a ona potrzebuje podwiezienia do najbliższego miasteczka. Czasem spotykamy myśliwego, który prosi o pomoc w polowaniu albo nieszczęśnika, któremu ktoś ukradł konia. Zdarzają się także sytuacje mniej przyjemne - wzywający pomocy człowiek może okazać się koniokradem, który ściąga Marstona z rumaka i zanim zdążymy się ogarnąć, rusza galopem ku zachodzącemu słońcu. A wołająca o ratunek dziewczyna często jest tylko przynętą, która ma nas zwabić w pułapkę zastawioną przez rabusiów. Bogu dzięki za sześciostrzałowiec i doskonały refleks Marstona. Przez miasteczka przejeżdżają grupy zbirów, którzy przeciągają jakiegoś bogu ducha winnego człowieka, z saloonów wypadają pijacy, próbujący przy pomocy noża wymusić na lokalnych kurtyzanach posłuszeństwo, a na prerii nie raz i nie dwa zostajemy zaatakowani przez dzikie zwierzęta.

Marston, jak na prawdziwego kowboja przystało, przeprowadza stada krów, ujeżdża konie, które wcześniej złapał na lasso, gra w podkowy i pokera (w którego można oszukiwać, jeśli ma się specjalne, eleganckie ubranie). Co jakiś czas ktoś wyzywa go na pojedynek, a jeśli popełni przestępstwo, natychmiast ruszają za nim stróże prawa. Nawiasem mówiąc, kiedy się już umknie pościgowi, trzeba jeszcze zapłacić kaucję w najbliższym urzędzie telegraficznym, bo inaczej nie będziemy mogli się pokazywać w co bardziej cywilizowanych miejscach.

Jak na klona GTA przystało, kolejne misje i minigry wprowadzane są stopniowo, w większości za sprawą misji scenariuszowych. W ten sposób poznajemy podstawy rozgrywki, które potem wykorzystujemy według własnego uznania. Oczywiście, można w dwadzieścia godzin przelecieć przez całą opowieść, ale znacznie przyjemniejsze jest po prostu życie w skórze rewolwerowca. Jedyne, czego mi w RDR-owym sandboksie zabrakło, to jakiś rodzaj meta-rozgrywki, takiej jak wojny gangów z San Andreas, czy przejmowanie klubów z Vice City.

STRZAŁY ZNIKĄD Dobra gra o kowbojach nie może się obyć bez dobrego systemu strzelania. Miłośnicy GTA IV poczują się tu jak w domu, bo interfejs i sterowanie są właściwie identyczne. Poprawiono troszkę umiejętność chowania się za osłonami, która działa tu znacznie lepiej niż w IV, dodano także opcję uwolnienia kamery, którą to zresztą natychmiast włączyłem. Obiektyw podążający za bohaterem był moim zdaniem jedną z największych wad ostatniego GTA.

Marstonem steruje się więc łatwo i przyjemnie, choć trzeba pamiętać, że to człowiek, a nie superbohater, więc jego reakcje nie są natychmiastowe. Za to kiedy już wyjmujemy broń z kabury, John pokazuje pazurki. Autocelowanie (zależne od wybranego poziomu trudności) pozwala zdejmować nawet oddalonych przeciwników, a opcja dead-eye, czyli tutejsze spowolnienie czasu, gwarantuje widowiskowe wymiany ognia. Wrogów oznaczamy, a potem wypluwamy w ich stronę cały magazynek, patrząc jak w zwolnionym tempie padają na ziemię. Dzięki znanej z GTA IV Euphorii wygląda to tak przekonująco i filmowo, że aż chce się naciskać na spust - trafieni kulami ludzie spadają z koni, wirując, czasem zaczepiając nogą o strzemię, sturlają się z dachów, przewracają przez barierki, a trafieni w nogi starają odczołgać poza zasięg strzałów. Sceny rozgrywające się na ekranie jako żywo przypominają western, a chyba o to przede wszystkim chodziło.

Internet obiegają ostatnio liczne filmiki wytykające RDR błędy i niedociągnięcia. Ja miałem najwyraźniej wyjątkowe szczęście, bo nie widziałem ani latających ludzi, ani mężczyzny-pumy, czy kobiety-muła. W trakcie jednej misji coś się zepsuło i gra zaczęła mocno przycinać, a w rozgrywce sieciowej gra raz się zawiesiła na ekranie ładowania. W obu przypadkach pomógł restart - w tym pierwszym dodatkowo przydały się rozsądnie rozmieszczone punkty kontrolne. Z drugiej strony parę razy widziałem konie blokujące się na jakimś elemencie otoczenia albo nierealistycznie przejeżdżające przez jakieś nierówności, ale to naprawdę detale i wytykanie tego jako błędy gry jest naciągane. Żaden z bugów nie psuje gry, a niektóre z nich niosą ze sobą niezamierzony ładunek śmieszności.

WERDYKT Red Dead Redemption nie jest rewolucją, ale za to całą masę rzeczy robi wzorowo. Przede wszystkim - to ostateczna gra o Dzikim Zachodzie. To po prostu wirtualne muzeum, które pozwala poczuć klimat schyłku świata rewolwerowców tak samo, jak ACII pozwalało wkręcić się w świat renesansowych Włoch. RDR to także solidna strzelanina, choć ze względu na specyfikę uzbrojenia nie jest ona tak dynamiczna i wybuchowa jak GTA IV - mi to nieśpieszne tempo nie przeszkadzało, ale jeśli ktoś szuka rozwałki, to tu jej raczej nie znajdzie. Bardzo spodobała mi się oprawa, poczynając od przekonująco wykreowanego świata, na genialnie odegranych scenkach kończąc - Rockstar to fachowcy od technologii i nawet kobieta-muł tego nie zmieni. To gra kompletna, która pod wieloma względami przypomina bardziej RPG-a. Najważniejsza jest tu podróż, a nie cel, przeżywanie świata, a nie strzelanie czy oglądanie przerywników. Autorzy z Rockstar jak zwykle włożyli masę wysiłku w stworzenie wirtualnej rzeczywistości. Tylko od nas zależy, ile z tego świata wyniesiemy.

Tadeusz Zieliński

Red Dead Redemption (PS3)

  • Gatunek: akcja
  • Kategoria wiekowa: od 18 lat
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)