„Ready Player One” - recenzja filmu. Toksyczna błyskotka
„Ready Player One” to film głupi, źle napisany i szkodliwy. Ale…
Od dawna wiadomo było, że fabuła najnowszego filmu Stevena Spielberga nie będzie miała sensu. Wszak fabuła książki Ernesta Cline'a także go nie miała. Rzecz dzieje się w upadłym świecie przyszłości, w którym sprawy mają się tak źle, że nawet biali ludzie żyją w przyczepach kempingowych (to jedyna, obrazowana w filmie, oznaka upadku cywilizacji).Świat ten uzależniony jest od wirtualnej rzeczywistości OASIS, wielkiej gry MMO, stworzonej przez Jamesa Hollidaya: uroczego geeka w stylu Billa Gatesa, który wpadł w dzieciństwie do kociołka z opowiadaniami Williama Gibsona i zmieszały mu się wizje internetu i wirtualnej rzeczywistości. Powstała z tego pomieszania OASIS jest tyleż efektowna, co bezsensowna - grający w nią ludzie muszą zakładać gogle VR i biegać po specjalnych bieżniach, ale film wielokrotnie pokazuje grających także w zwykłych życiowych sytuacjach: kryjących się za kanapami, biegających po ulicach z nieistniejącymi karabinami etc.Holliday, jak każdy geek z lat 80., czuł się samotny i niekochany, kiedy więc zarobił swoje pierwsze pół tryliona dolarów, postanowił zrobić to, co zrobiłby każdy na jego miejscu. Ukrył w grze trzy klucze, których zdobycie zapewni znalazcy władzę nad biznesem kształtującym światową ekonomię i uzależnił ich odnalezienie od znajomości swojego życiorysu. Poszukujący tych kluczy gracze praktykują więc coś na kształt kapitalistycznego kultu jednostki w stylu pierwszego Bioshocka. Uczą się na pamięć szczegółów z życia uczuciowego i seksualnego Jamesa Hollidaya, oglądają filmy z jego najintymniejszych chwil, potrafią z pamięci cytować jego ulubione gry, książki i teledyski.
Fajtłapowaty, obrzydliwie bogaty Holliday jest przez nich tak idealizowany, że nie zadają sobie pytań nad sensownością i etycznością jego postępowania. Czy Holliday rozważał, co się stanie, jeżeli władzę nad OASIS przejmą ludzie nikczemni? Czy zdawał sobie sprawę, że jego „testament” de facto usankcjonuje cyfrowe niewolnictwo? Choć oba te problemy tkwią w centrum fabuły „Ready Player One” - nad grą próbuje przejąć kontrolę zła korporacja IOI, wykorzystująca OASIS do lichwy - żaden z bohaterów się nad nimi nie zastanawia.O ile jednak od dawna wiadomo było, że fabuła „Ready Player One” będzie piramidalną bzdurą, to żenująco niski poziom scenopisarstwa bywa pewnym zaskoczeniem. Wszak mowa o filmie wyreżyserowanym przez Stevena Spielberga, dysponującego budżetem w wysokości 175 milionów dolarów. Można było się po nim spodziewać dobrego pisarstwa.Tymczasem „Ready Player One” rozpoczyna się przydługą, kilkunastominutową ekspozycją, w trakcie której zasady świata przedstawionego wyłożone są za pomocą narracji z offu. Pełny jest też niesamowitych zbiegów okoliczności: gdy w OASIS zaludnionej przez miliardy graczy, spotyka się piątka przypadkowych ludzi, możecie być pewni, że wszyscy pochodzą z tego samego miasta: Columbus w stanie Ohio, w którym mieści się także siedziba IOI. Arbitralnie działają również służby porządkowe przyszłości, nieistniejące aż do ostatniej sceny, pomimo obrazowanych wcześniej pościgów, zabójstw, a nawet zamachów terrorystycznych organizowanych przez IOI.Scenarzyści „Ready Player One” próbują też zupełnie serio przekonać widza, że wyjątkowo atrakcyjna Olivia Cooke jest brzydka, a fajne dzieciaki z roku 2045 wciąż będą wciskać cyferki do swoich nicków (przy czym, gdy robi tak Art3mis, jest to cool, ale już hasło Bo55man69 jest lamerskie). Dalej: zdecydowana większość filmu rozgrywa się w OASIS, w której każdy może być superbohaterem, trudno więc uwierzyć, że Perzival czy Art3mis to w realu życiowi nieudacznicy. A jakby tego wszystkiego było mało, jest to film, w którym pada zdanie: „Dude, she’s hacking your heart to get access to your brain” („Stary, ona hakuje twoje serce, żeby dostać się do twojego mózgu”).
Jest jeszcze problem poruszany w wielu tekstach zachodnich krytyków: „Ready Player One” oglądany w 2018 roku sprawia wrażenie filmu albo zupełnie nieświadomego tego, kim są i jak okrutni potrafią być jego odbiorcy, albo świadomie ignorującego tę wiedzę, by się im podlizać.To oda do gracza, pisana tak, by każdy z nas poczuł się dobrze; film o niewinnych marzycielach, ciemiężonych przez rzeczywistość, dla których gry wideo są jedyną drogą ucieczki. I który przekonuje, że ta droga ucieczki ma sens - że mierzenie się z rzeczywistością można odłożyć na później, bo równie ważna, mogąca kiedyś uratować świat jest anegdotyczna wiedza na temat gier wideo z lat 80., teledysków A-Ha i cytatów z „Powrotu do przyszłości”.Nie znajdziecie tutaj niezdrowej rywalizacji, seksizmu czy rasizmu nękających społeczność graczy. Całego tego bagna, które wybiło kilka lat temu: wrzucania do sieci nagich zdjęć kobiet, których się nie lubi; nasyłania na ludzi SWAT-u; streamerów namawiających 13-latki, by pokazały piersi, a w przypadku odmowy wyzywających je od szmat na oczach 40 tys. rozbawionych widzów. Zamiast tego usłyszycie poruszającą, górnolotną przemowę głównego bohatera, na którą odpowie społeczność graczy - zjednoczona przeciwko okrutnej megakorporacji, wciskającej w ich kochaną grę reklamy i mikropłatności. Wade wygłaszający tę przemowę ani razu nie wspomina, że IOI jest winne prawdziwych dramatów prawdziwych ludzi: niewolnictwa i morderstw. Zamiast tego odwołuje się do dziecięcego idealizmu ludzi, dla których wyznacznikiem wartości drugiego człowieka jest to, czy porusza się on DeLoreanem z „Powrotu do przyszłości”, motorem Kanedy z „Akiry”, Mechagodzillą czy Stalowym gigantem. W pewnym momencie zwraca na to uwagę Art3mis, ale jej argumenty nigdy nie zostają potraktowane poważnie - bo gdyby tak było, okazałoby się, że zbudowany przez Hollidaya monopol nie jest żadnym darem dla ludzkości, ale jej przekleństwem.I jeszcze nostalgia, oczywiście. Jest w tym filmie scena, w której główni bohaterowie uciekają DeLoreanem przed Mechagodzillą. Przyjaciel przybywający im na ratunek podróżuje Serenity z „Firefly” i zmienia się w robota Gundam. W walce pomaga mu Stalowy gigant.Steven Spielberg stoi za wieloma najważniejszymi filmami Kina Nowej Przygody. Nurtu powstałego na przełomie lat 70. i 80., odrzucającego kino zaangażowane i stawiającego na czystą, eskapistyczną rozrywkę. Sukces obrazów kręconych między innymi przez Spielberga ukształtował dzisiejszą popkulturę. To dzięki niemu kinematografię zdominowały puste, wysokobudżetowe widowiska, a klisze i stereotypy wyparły wszelkie próby przedstawienia skomplikowania świata. Kino Nowej Przygody inspirowało twórców pierwszych gier wideo - dziś najbardziej dochodowej branży rozrywkowej - zmonopolizowało światową kulturę i narzuca jej ton. A przy tym jest Spielberg wybitnym artystą, kręcącym nie tylko płytkie kino rozrywkowe, ale i obrazy w stylu „Amistad” czy „Lista Schindlera”; głośne, dyskutowane dzieła, wytykające niesprawiedliwość i stające w obronie krzywdzonych.Wydawałoby się, że jest on właściwym człowiekiem, na właściwym miejscu - twórcą mającym coś do powiedzenia na temat fałszywości nostalgii i jak nikt uprawnionym do jej komentowania. Niestety temat ten w ogóle nie zostaje w „Ready Player One” poruszony. Nostalgia rozumiana jako bezkrytyczne idealizowanie przeszłości, jest paliwem tego filmu, wykorzystywanym tak nagminnie, że aż bezrozumnie.Stalowy gigant był pacyfistą, który nigdy nie użyłby siły? DeLorean potrafił latać, więc jego udział w wyścigu samochodowym jest bezsensowny? King Kong nie był krwiożerczą bestią, ale zaszczutym zwierzęciem? Spielberga nie interesują niuanse, bo w sumie nie interesują go przywoływane dzieła. Jego celem jest upchanie w filmie jak najwięcej świecidełek, na które rzucą się widzowie. Geeki, nerdy, nołlajfy, gracze. Ludzie wciąż tkwiący w fałszywym przekonaniu, że są pogardzaną i dyskryminowaną mniejszością. Zapatrzeni w poczucie wyimaginowanej krzywdy, którą tłumaczą swoje najbardziej toksyczne wybryki.
Wszystko to byłoby do wybaczenia, gdyby „Ready Player One” miał coś ważnego do powiedzenia. Tymczasem morał oferowany przez Spielberga budzi politowanie i można go streścić memami z obśmianej niegdyś kampanii społecznej „wyloguj się do życia”. A przedłużający się happy end, w którym pięcioro nastolatków przejmuje władzę nad światową gospodarką i arbitralną decyzją wyłącza ją na dwa dni w tygodniu, jest po prostu żenujący. No i jeszcze klasyczny problem z postaciami kobiecymi. Wprawdzie Art3mis jest silną bohaterką, którą tylko czasami trzeba ratować, ale nie zmienia to faktu, że koniec końców Wade Watts wie najlepiej, a uczucie ukochanej po prostu wygrywa. Jakby oczywistym było, że grająca dziewczyna może się zakochać tylko w śmiałku, który udowodni swoją wartość wygrywając najważniejszą grę wideo na Ziemi.Skąd więc „ale…” z pierwszego zdania? Stąd, że przy tych wszystkich zastrzeżeniach, przy całej furii (autentycznej furii) i odrazie, jakie wzbudził we mnie „Ready Player One”, nie można nie przyznać, że jest to film niesamowicie dobrze nakręcony, dostarczający widzom mnóstwo frajdy. Myślę, że to zasługa Stevena Spielberga, człowieka, który wycisnąłby filmowe widowisko nawet z unboxingu papieru toaletowego.Pomimo wszystkich idiotyzmów scenariusza, nieprzekonujących bohaterów i dziur w logice świata przedstawionego, akcja toczy się wartko, a kolejne zwroty - oczywiste i przewidywalne - przykuwają do ekranu. Budząc w widzu ten sam rodzaj zachwytu, który odczuwał oglądając pierwszy raz „Park Jurajski” czy „Poszukiwaczy zaginionej arki”.Twórca „Ready Player One” doskonale wie, gdzie ustawić kamerę w trakcie skrzącego się easter eggami pościgu samochodowego. Kultowe postaci popkultury, których wyłapywanie szybko stało się moim ulubionym zajęciem, pojawiają się na ekranie akurat na tak długo, bym je odnotował, i na tyle krótko, bym się nie rozproszył. Na zbudowanie chemii pomiędzy głównymi bohaterami i prowadzenie aktorów Spielberg poświęca dość czasu, by finałowy pocałunek był usprawiedliwiony i wyczekiwany. Sekwencje akcji miesza ze statycznymi scenami w idealnych proporcjach, nadając obrazowi hipnotyczny rytm.
Biegłość z jaką Spielberg manipuluje emocjami widza jest imponująca i przerażająca i ma w sobie coś z metod manipulacji stosowanych we współczesnych MMO - drażnią nas one, ale nie sposób ukryć, że działają. „Ready Player One” to film przypominający bolid Formuły 1 oklejony naklejkami sponsorów. Na każdym kroku widać niebotyczny budżet, a należące do wielkich korporacji marki pojawiają się ot, tak, z czystego kaprysu. A jednocześnie jest to przekonująca opowieść o outsiderze (chaotycznym-dobrym) walczącym z wielkim korpo (praworządnym-złym); wykrzykującym górnolotne monologi na temat wartości; ratującym świat (a przynajmniej jego ekonomię), zdobywającym dziewczynę i spełniającym marzenie każdego nerda.Więc tak. Koniec końców, bawiłem się świetnie. Mimo, że tym filmem pogardzam.