"Do zestawu jest jeden dżojstik, czyli że jak się gra na dwóch?" - o klientach sklepów z grami

"Do zestawu jest jeden dżojstik, czyli że jak się gra na dwóch?" - o klientach sklepów z grami

"Do zestawu jest jeden dżojstik, czyli że jak się gra na dwóch?" - o klientach sklepów z grami
marcindmjqtx
29.06.2013 10:40, aktualizacja: 15.01.2016 15:41

To, że popularność gier wciąż rośnie, nie znaczy, że wszyscy wiedzą o nich tyle co np. czytelnik Polygamii. Co w sklepach z grami bywa przyczyną sytuacji zabawnych, dziwnych lub żenujących.

Poproszę grę, nie wiem jaką... W Polsce jest kilka, a może i kilkanaście milionów rowerzystów. Każą sobie budować ścieżki, tamują ruch w miastach organizując masy krytyczne i uważają, że gdy przyjadą do pracy spoceni, to są lepsi od pachnących kolegów poruszających się samochodami i komunikacją miejską. Bo są eko i fit.

Ilu z nich kupując rower przygotowuje się do zakupów choćby w minimalnym stopniu? Czy kupują magazyny o rowerach? Śledzą serwisy rowerowe? Nie, zdecydowana większość w całości zdaje się na mniej lub bardziej fachową poradę sprzedawcy w sklepie. Wychodzą na tym raz lepiej, raz gorzej. Trzymając się bliskiej nam terminologii moglibyśmy powiedzieć, że to „rowerowi casuale”.

To samo zjawisko, choć naturalnie w znacznie mniejszej skali, dotyczy konsol i gier. Co siedzi w głowie klienta, który nie jest osobą obeznaną w temacie i dokonuje zakupu produktów z tego segmentu? Co czuje wujek, który kupuje Twojemu dziecku prezent na pierwszą komunię? Dlaczego niektóre gry sprzedają się jak ciepłe bułeczki na przekór całej branży? Nazywam się Maciej Czerniawski i od 8 lat zajmuję się sprzedażą konsol i gier we Wrocławiu. Ja wiem i nie zawaham się Wam o tym opowiedzieć.

Nie napiszę Twojego imienia na kubku, ale wiem czego chcesz Zacznijmy od tego, że nie ma dwóch takich samych klientów. Każdy człowiek, który przekracza progi sklepu to indywiduum, które trzeba wyczuć i dostosować się do niego jak kameleon. Choć brzmi to banalnie, to właśnie czynnik ludzki za ladą powoduje, że nadal istnieją niezależne, małe i średniej wielkości sklepy z grami. Człowiek idąc na zakupy do elektro- lub hipermarketu w zdecydowanej większości przypadków albo nie dowie się niczego, albo zostanie mu wciśnięta najbardziej ogólnikowa odpowiedź na każde zadane pytanie.

Wsłuchując się w opowieści znajomych, niejednokrotnie bladłem po tym, co słyszałem. PlayStation 3 działa tylko z telewizorami Sony. Xbox 360 zużywa więcej prądu niż kuchenka elektryczna. Na PSP wszystkie gry są w języku polskim, menu zresztą też.

Dla Was, graczy, brzmi to niedorzecznie i głupio, ale takie informacje trafiają do ludzi, którzy chcą wydać ciężko zarobione pieniądze - a co najgorsze, oni w to wierzą. Nie chcę z tej okazji gloryfikować swojego miejsca pracy i robić z siebie bohatera, bo zwyczajnie nim nie jestem, ale faktem jest, że student zatrudniony na umowę-zlecenie na dziale multimedia z reguły z wiedzą fachową ma tyle wspólnego, co z nauką na 3 miesiące przed sesją. Nic. Zdarzają się jednostki kompetentne, ale życie pokazało na kilku przykładach, że kilka prezentów od przedstawiciela handlowego firmy X lub Y powoduje bardzo szybką zmianę nastawienia. Nie muszę dodawać w którą stronę.

Klient z segmentu „premium” to człowiek kupujący konsole. Jemu należy poświęcić najwięcej uwagi, cierpliwości i nerwów, bo to potencjalna inwestycja w przyszłego stałego bywalca. Sam fakt, że nie poszedł do pierwszej lepszej sieciówki i nie kupił pierwszego większego pudła z wystawki dodaje mu na starcie kilka wirtualnych punktów szacunku. Stan jego wiedzy? Gdy kupuje konsole dla siebie lub swoich dzieci to wie, że istnieje takie urządzenie jak konsola i koledzy z pracy lub rówieśnicy dziecka się przy tym świetnie bawią. Podłącza się to do telewizora. Koniec.

Gracze mogą się ekscytować kampaniami reklamowymi Microsoftu i Sony, ale uwierzcie mi, te akcje bardzo rzadko docierają tam gdzie powinny. Pamiętacie reklamy PS Vita? Puszczane były często i gęsto na kanałach o wysokiej oglądalności. Wiele razy specjalnie przyglądałem się reakcji dorosłych, niegrających osób na te spoty. Nie wiedzieli co to. Nie przywiązywali do tego żadnej wagi. Oglądali je równie beznamiętnie jak Zygę Chajzera w śnieżnobiałej koszuli pompującego piłki w pomarańczowym vanie. Gracze zachwyceni, a do przeciętnego Kowalskiego nic nie dotarło. Sukces wśród ludzi, którzy i tak kupią lub są zainteresowani sprzętem, i kompletna porażka u milionów ludzi z żywą gotówką w portfelu. Smutną prawdą jest fakt, że zamiast wymyślnych krótkometrażowych opowieści znacznie lepiej poradziłyby sobie spoty w stylu telezakupów.

„Super urządzenie dla całej rodziny! Od lat 5 do 105! Ekstra zabawa! Już za jedyne 999 zł! Konsola do gier! Podłącz do telewizora i graj!”, do tego na koniec jakaś gapa się wywraca na mokrej podłodze lub skórce od banana i sukces murowany. Przykre, lecz prawdziwe.

Obsługa. Na początku do klienta mówi się ogólnikami: konsola to sprzęt podłączany do telewizora, który służy do grania oraz multimediów (mina eksperta, jeśli klient rozumie to poprzestaję, najczęściej jestem zmuszony ciągnąć dalej), np. oglądanie filmów i zdjęć, słuchanie muzyki, korzystanie z internetu. Na konsolach są gry niedostępne na komputerach, a obsługa urządzenia jest banalna. Do tego każda z platform posiada swój kontroler ruchu, dzięki czemu nie siedzimy bezczynnie na kanapie czy fotelu, ale aktywnie gramy przed telewizorem całym ciałem (tutaj wymachuje rękami).

Zwykle to wystarcza, klient nie zadaje zbędnych pytań, płaci i wychodzi. Gorzej kiedy kompletny laik chce wejść głębiej w szczegóły. Absolutnym nemesis każdego sprzedawcy jest usługa Xbox Live. Nikt tego nie rozumie. Formułka „Dzięki abonamentowi Xbox Live Gold możliwa jest gra poprzez internet z innymi graczami, pobieranie wersji demonstracyjnych gier znacznie wcześniej niż w wypadku braku abonamentu oraz korzystanie z aplikacji sieciowych takich jak YouTube czy przeglądarka internetowa” nic nie daje. W najlepszym wypadku dostaje spojrzenie z gatunku „wiem że łżesz i chcesz wyciągnąć ode mnie pieniądze”. W najgorszym panu tatusiowi z wąsem puszczają nerwy na wieść, że do pełni funkcjonalności trzeba będzie rocznie wydać grubo ponad 100 zł i wtedy przestaje być miło. Jestem oszustem i sprzedaje szmelc. Wiadomo.

Jeszcze gorzej jest w przypadku, gdy konsola ma zostać zakupiona przez totalnego laika, który na swoje nieszczęście wylosował taki prezent z listy. Jeśli nigdy nie pracowaliście w handlu, nie jesteście świadomi jak wielkie są dwa morza: ignorancji i głupoty. W przeciągu kilku minut można zaobserwować przeskok ze skrajności w skrajność. Jedni po prostu wydukają nazwę sprzętu, zapłacą i pójdą, nie mając zielonego pojęcia za co właśnie wyłożyli pół pensji. Chwilę później inni sponsorzy uśmiechu dziecka potrafią przez 10 minut oglądać pudełko z każdej strony, zerkając na kartkę z podpowiedzią „Xbox 360 4GB Kinect” i pytać, czy to na pewno to o co proszą, w interwałach 15-sekundowych. Prowadzi to często do sytuacji z których nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać.

- Czy na tym będzie działać płyta z podręcznika do drugiej klasy gimnazjum? Bo to nie tylko do zabawy ma być.

- Czy jak w tym pilocie (padzie) skończą się baterie, to trzeba kupić drugi taki sam pilot?

- Mówi Pan, że to ma internet. To jak nie miałam wcześniej w domu, to jak to kupię to będę miała za darmo?

- Do zestawu jest jeden dżojstik, czyli że jak się gra na dwóch? To pokazuje jakoś czyja kolej?

- Ale jak dla dziecka grę samochodową? Przecież on nie może prowadzić, bo jest za mały!

Takie złote myśli pojawiają się niestety bardzo często, z czego można wyciągnąć niepokojące wnioski. Wiedza klientów jest taka, jaki przekaz otrzymują od mediów, które do nich docierają. Ilekroć widzę przechwałki osób odpowiedzialnych za PR polskich oddziałów firm związanych z grami, ciśnie mi się na usta „Spróbuj sprzedać ten gniot sam i wytłumaczyć człowiekowi dlaczego ma na niego wydać 200zł.”, a nóż w kieszeni otwiera.

Poproszę coś fajnego, po polsku, za darmo, na czterech, bez przemocy, dla dzieci w wieku 3-30 Konsole to jedna strona medalu, prawdziwe „mięso” zaczyna się gdy przyjdzie wybrać grę. Nie jestem wielkim fanem systemu Ogólnoeuropejskiego Systemu Kwalifikacji Gier - PEGI, z jednej prostej przyczyny. Nie działa. Nadgorliwi rodzice nie kupią swojemu dziecku gry, jeśli zobaczą że pociecha nie łapie się wiekowo do systemowej ramki. Niestety, nikt nie pomyślał o tym, że gry na podstawie bajek, które namiętnie ogląda większość dzieci, na przykład Ben 10, ze względu na „animowaną przemoc” automatycznie dostają PEGI 12. Problem w tym, że w grupie wiekowej 12+ granie w Bena to już raczej wstyd. Dokładnie tę samą przemoc ten 7- czy 9-latek ogląda w telewizji dzień w dzień. Dostaje zabawki, figurki, przybory szkolne, gry bez prądu, pościel, zasłony, stroje, brandowane słodycze, ale już gry z tymi samymi bohaterami dostać nie może, bo jest za młody. Ciężko dostrzec w tym sens, a pokrzywdzeni przez kolorowy kwadracik z za wysoką liczbą są wszyscy: dzieci, sprzedawcy, producenci, po czym słychać lament „tak mało gier dla dzieci wychodzi”.

Przygody

PEGI nie działa również w drugą stronę. Wielu „młodych, dynamicznych” rodziców traktuje gry jako dobry sposób na pozbycie się dziecka na kilka godzin i ani im się myśli patrzeć na jakiekolwiek klasyfikacje wiekowe czy zawartości. Młody ma dostać to, czego chce i do końca dnia nie zawracać gitary. Przyznaję, sam nie byłem przesadnie dojrzały gry pierwszy raz zagrałem w GTA, ale wtedy wyglądało to nieco mniej realistycznie. Obecnie już dzieci w wieku przedszkolnym chcą przygody „Nikobela” albo „Asaszjana”. Gdy widzę takie przegięcie, od razu informuję rodzica, że nie polecam tego tytułu ze względu na krew, przemoc itp. „Oj tam, on już w takie grał, zresztą nie będzie tam zabijał czy coś, tylko sobie autami pojeździ.”. Tak, a później mądre panie psycholożki, które nie potrafią włączyć komputera, mówią w telewizji śniadaniowej że to samo zło.

Klient postawiony przed dużym wyborem, a nieskromnie mówiąc takim dysponujemy, często głupieje. Dobrze znana w tej branży fraza „Poproszę strzelankę dla syna, ale taką bez krwi i przemocy, żeby można było grać we dwójkę, po polsku” to nie żadna miejska legenda, tylko powszechna praktyka. Kryteria wyboru gry potrafią być bardzo udziwnione.

- w grze musi być możliwość budowania mostów

- bohater ma być przystojny, ale nie taki napakowany, raczej romantyczny

- jakieś fantasy, ale żeby smoki nie były takie wielkie, tylko takie normalne

- żeby były skoki do wody, takie ze skarpy

- można rozbić auto tak, żeby silnik wyleciał

Często ciężko jest zachować pokerową twarz i nie wybuchnąć śmiechem.

Gry to również symbol statusu, pewnego razu pani się mnie pyta:

- Jakie ma pan najnowsze gry?

- X, Y, Z

Pani do dziecka:

- Bartek, jaką grę chcesz?

- X

- A jaką ma Twój kolega?

- X

- O nie nie nie! Masz mieć nowszą niż Twój kolega! Poproszę Y! To nowsza, prawda?!

Manhunta lepiej nie kupować dziecku

Ulubionym kryterium ludzi kupujących gier dla dzieci jest wiek. To straszliwa pułapka, gdy słyszę „Jakąś grę dla chłopca, 12 lat”. Co wybrać? Gdy ja miałem 12 lat, jeździłem przez pół Polski z ludźmi poznanymi w internecie, których widziałem pierwszy raz w życiu, żeby zagrać z innymi maniakami z różnych zakątków kraju (pozdrawiam Katankę z forum Poly!). Równocześnie część moich rówieśników nie wiedziała jak dojechać z osiedla do centrum miasta lub nie mogła się oddalać od domu na więcej niż kilkaset metrów. Wiek nie jest żadnym wyznacznikiem. Oczywiście, nie polecę nikomu poniżej 18 lat Manhunta, ale poza tym za mało jest gier uniwersalnych, dla każdego. Znajdź grę bez przemocy, gdy delikwent nie lubi sportu, wyścigów, gry logiczne są za trudne/nudne, a platformówki za dziecinne. Mózg paruje.

Nie o taką Polskę nic nie robiłem Polacy kochają polskie wersje gier. Nieważne, że w sporej części tłumaczeń bije po oczach fakt, że osoby odpowiedzialne za kontrolę jakości zarabiają najniższą krajową i ogarniają temat adekwatnie do wynagrodzenia. Ważne, że Kowalski rozumie co się do niego mówi/pisze. Statystyki mówią jasno, gra w polskiej wersji językowej zawsze sprzeda się lepiej od „anglika”. Choćby była to produkcja średnia, a nawet słaba. Klient postawiony przed wyborem gry „AAA 10/10” w wersji angielskiej a „2/5” po polsku w większości przypadków wybierze tę drugą. Patrząc na kalendarz wydawniczy i brak zapowiedzi polonizacji niektórych tytułów od razu można prognozować, co z pewnością się nie sprzeda. Często sobie zadaje pytania, co sprawiło, że taka Castlevania: Lords of Shadow, najlepszy slasher na rynku, nie doczekała się tłumaczenia (a mimo to do dziś się świetnie sprzedaje), a Risen 2, którego więcej było kopii recenzenckich niż sprzedanych w wersji na konsole to tłumaczenie posiadał? Kto jest odpowiedzialny za tak irracjonalne posunięcia? Dużo pytań, a odpowiedzi wydawców w kółko te same: pieniądze, taka umowa z producentem, duże ryzyko inwestycji. Mówiąc po ludzku „nie chcemy wyłożyć pieniędzy, by później zgarnąć ich więcej”. Klient kupuje Homefront, a nie Bioshock: Infinite.

Cyfryzacja to dla Polaków temat, z którym również ciężko się zmierzyć. Sprzedanie losowemu klientowi gry w postaci kodu-zdrapki to sztuka na podobnym poziomie co sprzedaż gry na Wii U - raz na rok znajdzie się śmiałek. Notch by się mógł tarzać w banknotach znacznie dłużej, gdyby tylko Minecraft wyszedł na płycie (ukazał się dopiero niedawno i tylko w Ameryce Północnej).

- Czy jest Minecraft/Minikraft/Monkraft/Mankraft?

- Nie, ta gra jest dostępna tylko w formie cyfrowej.

- ???

- To znaczy, że nie ma wydania na płycie, tylko można ją zamówić w internecie, zapłacić kartą kredytową i pobrać na dysk.

- Aha... (szok, niedowierzanie, rezygnacja)

Minecraft - w Polsce wciąż nie do kupienia w pudełku

Jestem absolutnie pewien, że po uzyskaniu takiej informacji maksymalnie jeden na trzydziestu zainteresowanych zrobił w domowym zaciszu cokolwiek, by grę zdobyć. Reszta z pewnością dała sobie spokój. Wiele wspaniałych gier przez taki model dystrybucji zwyczajnie ominęło ogromną grupę klientów. To nic, że menu obu dominujących konsol jest w języku polskim, a obsługa jest prosta jak użycie cepa. Skoro w telewizji mówili, że kradną numery kart, to kradną - i zakupy przez internet nie są bezpieczne.

Ze zdrapkami problem jest natomiast taki, że jedne są w idiotycznej walucie (ile to jest 2400 MSP? Na bułkę, czy na wystawną kolację?), a drugich nigdy nie ma jak trzeba, bo Sony lubi nie mieć produktów na które jest największy popyt (sprawdźcie po ile stoi Buzz na PS3 na portalach aukcyjnych). Gdy jakiś czas temu pewien polski deweloper zachwalał pierwotną koncepcję Xbox One, tę ze stałym podłączeniem do internetu i przypisywaniem gier do konta, aż chciałem zacytować niesławną wypowiedź Tomasza Lisa: „jak ci biedni ludzie mają to ku**a zrozumieć?!”. Wasze listy znajomych na XBL i PSN mogą pękać w szwach, ale moje wróżenie z fusów na podstawie tego na ile multiplayer jest ważny dla klientów pozwala mi stwierdzić, że w najlepszym wypadku 30% polskich PS3 jest podpiętych do sieci, Xboksów 360 daj Boże 25%.

W pracy spotykam ludzi bardzo różnych, także tych dotkniętych różnymi nieszczęściami. Osoby kalekie, głuchonieme, niezaradne życiowo, upośledzone itp. Ich obsługa wymaga oczywiście nieco większego zaangażowania i profesjonalnego podejścia, ale w zamian często otrzymuje bardzo wiele - ich uśmiech. Chwilę, w której na chwilę zapominają o swojej sytuacji i zwyczajnie cieszą się z zakupu upragnionej rzeczy. To brzmi banalnie, ale czytając spisaną na kartce opowieść jak bezczelnie potraktowano głuchoniemego w innym sklepie lub widząc jak dzięki grom chłopiec z zespołem Downa w końcu zaczął nawiązywać kontakt ze zdrowymi rówieśnikami, zmieniło się moje spojrzenie na wiele spraw i dostrzegłem drugie dno nawet w tak przyziemnej rzeczy jak zakupy.

Po zupełnie przeciwnej stronie stoją nowobogaccy i tak zwani „światowi”. Markowy ciuszek, oczywiście niedopasowany do całości ubioru, tani sygnet i głowa podniesiona hen wysoko już na wejściu zwiastuje problemy. Pretensje o to, że nie mamy gry która wyjdzie za 3 miesiące to chleb codzienny. Narzekanie że drogo, gdy prowadzimy w liczących się na rynku porównywarkach cen również. Nie odpowiadamy tylko za gradobicie, trzęsienie ziemi i koklusz, reszta zła tego świata to tylko i wyłącznie nasza wina. To, że pan wyciąga telefon który miał premierę tydzień temu i kosztuje coś pod 3 tysiące złotych, dzwoni do syna i mówi że chyba oszalał, bo ta gra kosztuje całe 49 zł (przecena ze 139 zł), to mało istotny szczegół. Człowiek wyjdzie z pola buraków, ale burak z człowieka nigdy. Czy jakoś tak.

Praca w sklepie z grami nie brzmi jak stanowisko z kilkoma trzyliterowymi skrótami, którymi można brylować na salonach („Cześć, jestem CEO SEO EIC Key Account Specialistą, poczęstujesz mnie papierosem?”). To nisza, ale nisza dla ludzi takich jak ja, którzy od zawsze grają i kochają gry, chcą się nimi dzielić i z tego mieć na chleb i rachunki. Przez te lata szczerze znienawidziłem ludzi, jak każdy kto pracuje w handlu. Choć często mam Was wszystkich dość, to jednak dzień w dzień wracam na swój lekko rozwalony fotel, bo dzięki temu poznałem wiele fantastycznych osób, a tysiącom ludzi „zrobiłem” dzień/wieczór/nowe hobby dobrze dopasowaną grą. Jeśli macie jakieś pytania - śmiało piszcie w komentarzach, odpowiem bezpośrednio lub w osobnym wpisie.

Maciej „shinek” Czerniawski, sklep Black Games

PS Dla tych, którzy doczytali do końca, mamy zagadkę. Wczuj się w sprzedawcę gier i trafnie podaj tytuł o który chodzi klientowi:

„Gra na PSP3, że tam jest taki krasnal. Krokodyle też są.”

Maciejowi rozwiązanie tej zagadki na żywo zajęło około minuty. Spróbujecie swoich sił? Rozwiązanie za jakiś czas na naszym fanpage'u.

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)