Przybijając wirtualne piątki

Przybijając wirtualne piątki

Przybijając wirtualne piątki
marcindmjqtx
26.12.2011 11:05, aktualizacja: 15.01.2016 15:43

Łukasz, 28 lat - zasadniczo pracuje w technologie.gazeta.pl, ale w biurze siedzi akurat między redaktorami Polygamii. Do rozmów o grach nad głową jest przyzwyczajony, ale gdy każdego ranka zaczynamy temat League of Legends, zakłada na uszy słuchawki. Twierdzi, że w tym momencie coś krzyczy w jego głowie.

Gdy po wybraniu postaci czekamy na wgranie się gry, zwykle dyskutujemy na temat bohaterów, z którymi przyjdzie się nam zmierzyć. Narzekamy, jeśli wśród przeciwników trafi się Fiddlesticks albo Karthus. Master Yi bądź Tryndamere witani są jękiem zawodu pod tytułem "znooowu oni? Ile można..." Pojawienie się Nidalee z kolei prawdopodobnie zaowocuje rzuconym przez kogoś dowcipem o chapaniu dzidy, który wprost zaprowadzi nas do niespecjalnie wyrafinowanej rozmowy o seksie. Sformułowanie "robienie loda" pojawi się mniej więcej trzy razy.

To my i nasze męskie wieczory.

Konrad, 26 lat - staż w grze: najdłuższy ze wszystkich. Jest świetnym teoretykiem (praktykiem nie gorszym) i prawdopodobnie jako jedyny z nas wie, co to jest to całe ELO. Ma psa Fiszera, który czasami szczeka w tle, co trochę zaburza komfortową intymność teamspeaka. Preferowane postaci: Vladimir, Leona, Riven.

Ciągle mnie zadziwia, jak bardzo od strony psychologii League of Legends (inne gry drużynowe pewnie też, ale skupmy się na jednym) przypomina prawdziwy sport. Wspomniany moment oczekiwania na start meczu jest jak chwila tuż przed wyjściem z szatni, kiedy z jednej strony dodajemy sobie wigoru, deprecjonując (często niecenzuralnie) przeciwników, a z drugiej nerwowo dogadujemy ostatnie założenia taktyczne. Podczas samej gry kluczowe jest morale - wiele razy, gdy "duch w drużynie był silny", wygrywaliśmy boje z lepszymi przeciwnikami. Albo przegrywaliśmy z gorszymi, jeśli akurat wspomniany duch upadał. A po meczu? Po meczu pewnie chętnie poszlibyśmy razem na piwo - gdybyśmy tylko nie grali za pośrednictwem sieci.

Niektórzy moi znajomi regularnie spotykają się "na piłę". Wynajmują halę albo boisko i grają. Znajdą się pewnie też tacy, którzy wolą koszykówkę. Albo siatkówkę. My wybieramy League of Legends. Poza tym różnicy nie widzę.

Paweł K., 26 lat - mimo stażu dłuższego od większości z nas, jako jedyny chyba nie jest uzależniony. Czytaj: odstawienie narkotyku nie powoduje u niego stanów lękowych, więc potrafi nie grać nawet przez kilka dni. Zajmuje się wtedy innymi grami albo żoną. Tak, żoną. Fakt, że Paweł takową posiada budzi w nas trochę zazdrość, a trochę lęk, więc zwykle z tego żartujemy, czego potem odrobinę się wstydzimy. Prefereowane postaci: Twisted Fate, Kayle, Sona.

Gry sieciowe zwykle mnie nie pociągają. Raz, że w całej elektronicznej rozrywce najbardziej lubię dobre historie i fakt, że mogę wziąć w nich udział, a dwa, że w ogóle współzawodnictwo niespecjalnie leży w mojej naturze. Jak trafiłem na League of Legends? Konrad grał i długo naciskał, żebym też spróbował. Z oporami, ale ostatecznie się zgodziłem. I w końcu się uzależniłem.

Jakoś tak jednak wyszło, że nie tylko ja. W ciągu paru tygodni, cały czas gadając o i podniecając się w biurze LOL-em, wciągnęliśmy w nałóg jakąś połowę osób z naszego kącika w agorowym budynku. Dziś nasza drużyna liczy już dziesięć osób i sporo wskazuje na to, że w najbliższym czasie jeszcze się powiększy. Pewnie nie każdy z nas dojdzie do mitycznego trzydziestego poziomu, ale przecież nie każdy musi. Gramy rekreacyjnie, nie uprawiamy tego sportu dla sławy i wygranych turniejów, ale dla czystej przyjemości z kooperacji, wspólnego działania.

Paweł P., 21 lat - kiedy na pytanie czy zagra z nami w LOL-a odparł, że chętnie, że trochę już grał i miał "dobre k/d", tylko uśmiechnęliśmy się pod nosem. "LOL to nie Battlefield (ulubiona gra Pawła), tu się to nie liczy - pokażemy ci, jak się gra", pomyśleliśmy. Potrafi nie odzywać się cały mecz jednocześnie będąc najlepszym graczem na polu bitwy. Preferowane postaci: Annie, Caitlyn.

Sporo graczy w League of Legends gra samemu, bez swoich drużyn, z losowo dobranymi graczami. Przyznam, że choć też mi się to zdarza - w ramach trenigu - to na dłuższą metę chyba bym chyba tego nie zniósł. To, co ja tu znajduję, to drużynowe emocje. Poczucie więzi. Znam je doskonale z grania w zespole muzycznym, ale tu jednak jest intensywniejsze, jako że muzyka to nie sport, tam nikt z nikim nie współzawodniczy.

Wspólne wygrywanie oznacza wspólne wrzeszczenie do mikrofonu, wspólne przegrywanie - poklepywanie się po plecach z nadzieją, że "następnym razem będzie lepiej". Drużyna to jednak nie tylko to, co dzieje się podczas meczu, to także wszystkie te rozmowy, które toczymy, gdy akurat nie gramy. Co wtorek głównym tematem jest nowa rotacja darmowych czempionów. Co dwa tygodnie zaś nasze serca rozgrzewa nowy bohater, który właśnie trafia na Summoner's Rift. To właśnie tego dosyć ma wspomniany na samym początku Łukasz, ale to właśnie to też buduje naszą więź, sprawia, że możemy przeżywać LOL-a, nawet w niego nie grając.

Radek, 30 lat - gra od niedawna, ale już zdążył dobrze opanować kilka postaci. Pewnie dlatego, że kiedyś wyczynowo grał w Battlefielda - jak lubi powtarzać, był w klanie, który zajmował piąte miejsce w Europie. Na co dzień jest menadżerem, częścią jego pracy jest wyglądanie dobrze i mówienie mądrych rzeczy. Gra tylko, jeśli pozwoli mu na to jego dziewczyna, Ewelina. Ma psa Pepe, którego często pozdrawiamy przez teamspeak. Preferowane postaci: Heimerdinger, Singed.

League of Legends to dla mnie idealny sport cyfrowy. Jedna mapa jest jak zawsze takie samo boisko do piłki nożnej (OK, jest jeszcze wersja trzech na trzech, ale jest jak, skoro przy futbolowych porównaniach jesteśmy, halówka. Dominion to zaś zupełnie inna dyscyplina). Zasady są niby banalnie proste, ale jednak pełno tu statystyk, teorii, strategii, wyliczeń - zaliczyliśmy więc łatwy start, a teraz możemy coraz bardziej zgłębiać zawiłości gry. "Easy to learn, hard to master", jak mawiają Anglosasi.

Przede wszystkim jednak rolę główną gra perfekcyjnie zaplanowana dramaturgia meczu. Początkowe przepychanie się na linii z przeciwnikiem jest może mało drużynowym momentem gry, ale cały czas czuje się jednak na sobie odpowiedzialność za powodzenie zespołu. Wystarczy umrzeć tę parę razy za dużo i już jeden "nakarmiony" przeciwnik może wygrać cały mecz. Tu nie ma jednego bramkarza, na którego w razie czego można potem zwalić całą winę. Każdy jest jednocześnie obrońcą i atakującym. A potem, gdy mecz się rozwija i dochodzi do teamfightów? Wtedy właśnie czuję się potegę drużyny. Brakuje tylko jakiejś podniosłej muzyki w tle.

Andrzej, 16 lat - kiedyś stażysta w Polygamii, teraz ma na to mniej czasu ze względu na szkołę, ale ciągle czasami coś dla nas robi (poza tym oczywiście, że jest z nami w drużynie). Potrafi grać jak szatan, potrafi też feedować jak szalony. Jest najmłodszy, więc, jak w każdym zespole, traktujemy go czasami trochę z góry, ale wynika to z troski, a nie złośliwości - takie sztubackie żarty. Preferowana postać: Ashe.

Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niektórzy gracze patrzą na League of Legends. Wiem, wiem, kolorowa gra dla dzieci, niepoważna, niefajnie wyglądająca, prostacka. Grają w nią nastolatki, wiem, darmowa jest, wiem, jak Tibia, wiem. Nie zamierzam nikogo wyprowadzać z błędu ani nikogo przesadnie namawiać do spróbowania. Po co? Wieczorem i tak wrócę na Summoner's Rift by skopać moim Blitzcrankiem/Urgotem/Ahri kilka wirtualnych tyłków i razem z drużyną przybić sobie wirtualne piątki.

Tomasz Kutera

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)