Prezes Take-Two na razie nie planuje pchać się w battle royale
Bo i po co, jak w planie wydawniczym ma się najważniejszą produkcję roku?
Kilka godzin temu Bartek wspominał, jak wiele klonów sami-wiecie-której-gry niebawem ujrzymy. I że, co widzimy całkiem wyraźnie, większość wydawców chciałaby się załapać na falę popularności całego gatunku. Większość, no właśnie. Spodobać się może za to postawa Straussa Zelnicka, szefa szefów Take-Two, czyli właścicieli Grand Theft Auto oraz nadchodzącego Red Dead Redemption 2. Prezes firmy stwierdził podczas zebrania inwestorów, że imponuje mu sukces gier battle royale, aczkolwiek sam nie planuje na nim dodatkowo zarobić. A dokładnie:
Przykład? Red Dead Redemption. Oryginał z 2010 roku.
Zgoda. I w ogóle żółwik. Przypominam tylko, że słuchamy właściciela firmy, której ostatnia pozycja AAA jest jednym z największych hitów w historii całej branży. Red Dead podjął pewne ryzyko z formułą "GTA na Dzikim Zachodzie". Bo mógł przyjąć się (i sprzedać) tylko bardzo dobrze, a nie fantastycznie. Poza tym Rockstar ma swoje pole do eksperymentów - GTA Online. Tryb Motor Wars, który tam się jakiś czas temu pojawił, dość odważnie wykorzystuje ideologię battle royale. Nie trzeba robić całej gry, można spróbować ot tak, w granicach innej, już samej w sobie wystarczająco popularnej.
A finalnie decydują i tak portfele graczy. Jest jeszcze takie zdanie, które zdecydowanie warto przytoczyć:
Adam Piechota