Powrót Jana Ciągwy - zagubione opowiadanie ze świata Teenagenta

Polska kultowa przygodówka - Teenagent - doczekała się opowiadania. Jak mogłyby wyglądać dalsze losy głównego bohatera Marka Hoppera?

Powrót Jana Ciągwy - zagubione opowiadanie ze świata Teenagenta
marcindmjqtx

19.09.2011 | aktual.: 15.01.2016 15:43

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Oddajmy głos autorowi opowiadania - Piotrowi Żymełce:

Kilka lat temu w jednej z nieistniejących już gazet o grach był konkurs na opowiadanie kontynuujące wątki wybranego tytułu. Napisałem wtedy dalszy ciąg przygód Marka Hoppera. Ostatecznie jednak nie wysłałem tekstu na konkurs i wrzuciłem go do szuflady. A skąd pomysł na publikację na łamach Polygamii?

Niedawno, robiąc porządki natknąłem się na kartki z opowieścią. Przepisałem całość do worda i zredagowałem. I tak sobie pomyślałem, że skoro produkcja pana Adriana dostarczyła mi przed laty sporo rozrywki (ostatnio też, bo pod wpływem nostalgicznego impulsu odpaliłem i przeszedłem "Teenagenta" - notabene z oryginalnych dyskietek, które ciągle działają!), to się odwdzięczę i poślę Mu "Powrót Jana Ciągwy". Mamy nadzieję, że opowiadanie się Wam spodoba. Zapraszamy do lektury.

Piotr Gnyp

Piotr Żymełka  Teenagent: Powrót Jana Ciągwy Wracałem właśnie z pubu, gdzie spotykaliśmy się z kumplami co piątek, gdy nagle napłynęła fala wspomnień, natarczywa niczym ból głowy po suto zakrapianych urodzinach. To właśnie z tego miejsca - spod akademika - zostałem rok wcześniej uprowadzony przez dwóch cwaniaczków, wprost do siedziby niesamowicie tajnej organizacji RGB. Jej szef postanowił (za radą wróżki) wykorzystać moją skromną osobę w celu wyjaśnienia serii tajemniczych kradzieży złota. Misja powiodła się i główny mąciwoda, Jan Ciągwa, trafił za kratki. Niestety marzenia o karierze w spec służbach legły w gruzach, ponieważ RGB postanowiła porzucić mnie bez słowa wyjaśnienia jak, nie przymierzając, stare majtki (dając w zamian świecący medal, który obecnie kurzy się w szafie). W czasie wykonywania zadania poznałem Anię - również agentkę organizacji (o czym dowiedziałem się po fakcie) i nawet coś się zaczynało między nami dziać, ale po pojmaniu Ciągwy wysłano ją cholera wie gdzie i z romansu też nic nie wyszło. Fakty powyższe przyjąłem nad wyraz spokojnie - mimo szczerych chęci nie wyszedłem z siebie (a zawsze chciałem brata bliźniaka) i nie podziękowałem Różnym Głupim Bucom, roznosząc ich w drobny pył. Ale to była przeszłość, zamknięty rozdział bez możliwości powrotu. Dlaczego jednak właśnie w tej chwili sobie o tym wszystkim przypomniałem? Odpowiedź nadeszła w postaci faceta w prochowcu i kapeluszu, stojącego obok wejścia do akademika, noszącego ciemne okulary i czytającego gazetę. Nawet krótkowidz-idiota rozpoznałby w nim tajniaka. Spojrzałem za siebie, a tam czekał drugi piękniś. Obaj ruszyli w moją stronę.

-   O nie! Znowu?! - zdążyłem tylko wrzasnąć, zanim zostałem wciągnięty do wnętrza furgonetki z napisem „Dostawy ekspresowe”. Przynajmniej mieli poczucie humoru.

Po krótkiej podróży dotarliśmy na miejsce. Wywleczono mnie z samochodu, a następnie zaciągnięto do znanego mi już biura. Za biurkiem siedział szef RGB. Wyglądał nieco inaczej niż rok wcześniej - spasł się i przypominał z postury (i fizjonomii) wielkiego, owłosionego goryla. Wrażenie było tak intensywne, że odruchowo chciałem mu podać banana z miski leżącej na pobliskim stoliku. Na szczęście facet odezwał się, przerywając moje rozmyślania:

-   Witam pana, panie Hopper.

Nic nie odpowiedziałem, tylko czekałem z założonymi rękami na rozwój wydarzeń. Mężczyzna wziął w krótkie, grube paluchy cygaro, wetknął je między mięsiste wargi, zapalił i dopiero wtedy przemówił:

-   Zapewne zdaje pan sobie sprawę, że nie kazałem go tu sprowadzić w celach towarzyskich...

-   Nie chadzam na randki z facetami - przerwałem.

-   Widzę, iż ciągle ma pan poczucie humoru - to dobrze. Cenię tę cechę u młodych ludzi. Ale z pewnością jest pan ciekawy, w jakim celu go tu ściągnąłem?

-   Tak prawdę mówiąc, nie bardzo. Czy mogę już iść?

Szef RGB zarechotał. Do dziś nie wiem, co go tak rozśmieszyło.

-   Naprawdę wesoły z pana człowiek - nagle spoważniał. - Odpowiadając na zadane pytanie - oczywiście, że nie, a jak panu powiem dlaczego, to nie będzie pan chciał.

-   Wprost nie mogę się doczekać - odrzekłem z ironią.

-   Dobrze, zatem krótko i treściwie. Jan Ciągwa uciekł - zrobił teatralną pauzę, oczka mu się zaświeciły i wyglądał jakby zobaczył gorylicę. Jeśli jednak liczył na jakąś reakcję z mojej strony, srodze się zawiódł. Wzruszyłem tylko ramionami.

-   No i?

Chyba rzeczywiście miał nadzieję, że wpadnę w panikę czy coś, bo teraz z kolei przypominał goryla, który dostał kosza. Szybko się jednak opanował.

-   Mamy powody przypuszczać, że będzie chciał się zemścić na sprawcach swojego uwięzienia, czyli na panu i naszej organizacji.

Czyżby zamierzali przydzielić mi ochronę? Myśl ta, jak przekonałem się parę sekund później, stanowiła jedną z większych pomyłek w moim życiu. Goryl tymczasem ciągnął.

-   Pomyśleliśmy, że należy się panu ochrona. Dlatego wyślemy pana tam, gdzie Ciągwa spodziewa się najmniej - w jego głosie pobrzmiewały tryumfalne nuty. - Czyli

Poczułem ciarki przechodzące wzdłuż kręgosłupa. Tylko nie do...

-   ... do wioski w pobliżu posiadłości Ciągwy - teraz szczerzył się już od ucha do ucha.

-   Dla... dlaczego? - zdołałem wykrztusić. Byłem prawie tak zaskoczony, jak wtedy, gdy podczas pewnego eksperymentu kot zamiast na czterech łapach, wylądował na karku sąsiada.

-   Nasze źródła donoszą, że Ciągwa powrócił do swojej willi. Aby być całkowicie bezpiecznym, musisz znaleźć go pierwszy. Dostań się do wnętrza budowli, znajdź go i złap. Resztą się zajmiemy - tak mu się ten pomysł spodobał, że aż przyklasnął. Cieszył się, jakby dostał całą kiść bananów.

-   Oczywiście nie mam wyboru... - rzuciłem, ale goryl zignorował to stwierdzenie.

-   Ponieważ poprzednio spisałeś się świetnie, darujemy sobie szkolenie. Natomiast zostaniesz odpowiednio wyposażony. Ostatnio dostałeś superklej, a tym razem...

-   Rozpuszczalnik?

-   Nie, coś lepszego - nie podchwycił żartu. - Super, niezniszczalną, wielozadaniową klamkę.

Aż mi dech zaparło. Po kiego klamka? Zdołałem się opanować i zapytać:

-   Skoro wiecie, gdzie zaszył się Ciągwa, czemu sami go nie przyskrzynicie?

-   To proste. W chwili obecnej RGB zaangażowane jest w wiele spraw o znacznie większym priorytecie, niż pościg za podrzędnym kryminalistą.

-   Na przykład?

Goryl trochę się zmieszał.

-   No dobra. Tak naprawdę, wszyscy pojechali na urlopy, albo poszli na chorobowe.

-   Tajni agenci? Na L4?

Zamiast odpowiedzi facet zaciągnął się cygarem i wypuścił smugę dymu. Następnie machnął ręką i powiedział:

- Ruszaj Marek. Liczymy na ciebie.

Przed rokiem dałem się nabrać na piękne słówka, tym razem postanowiłem ugrać nieco dla siebie.

-   Ok. Zrobię to pod jednym warunkiem. Spotkam się z Anią. A po zapuszkowaniu Ciągwy nie wyślecie jej do jakiejś nory na drugim końcu świata - twardo postawiłem sprawę.

-   Ona już jest w wiosce - szef RGB po raz kolejny zaczął suszyć zęby i dorzucił marchewkę. - A po wykonaniu zadania zafunduję wam wycieczkę - wskazał palcem na drzwi. - No, wiesz już wszystko.

Odwróciłem się i skierowałem ku wyjściu, rzucając przez ramię:

-   Oglądał pan może „Planetę małp”? - zamknąłem drzwi i wyszedłem.

***

Minęło parę godzin i oto wyposażony w klamkę oraz kopa na drogę znalazłem się w tej pipidówie, gdzie psy dupami szczekają, a asfalt zwijają kwadrans przed północą. Westchnąłem i mruknąłem do siebie.

-   Cholera. Jak mogłem znowu wdepnąć w to łajno...

Postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. A nuż coś się zmieniło w ciągu tego roku? Na początek skierowałem swe kroki do leśniczówki. Po krótkim spacerku ujrzałem chatę tak przeraźliwie zżartą przez korniki, że trzymała się kupy chyba tylko dzięki jakiejś ponadnaturalnej sile. Oto jest wyższość socjalistycznej zabudowy (budynek miał ze czterdzieści lat) - pomyślałem z sarkazmem. Zbliżając się ku drzwiom, miałem nadzieję zastać domek pusty. Nie zawiodłem się - leśniczy wprawdzie pracował pełną parą, ale w terenie (o czym dobitnie świadczyła kartka „Jezdem w terenie”). Pewnie szukał igły w polu i miał wiatry... czy jakoś tak, grunt, że go nie było. Wewnątrz nie spostrzegłem niczego ciekawego: stół, na nim flaszka - pusta, dwa krzesła, kredens, kominek i leżące na podłodze obok podpaski, podwiązki i stanik. Cóż, małe mieściny posiadają swoje tajemnice Pod ścianą zauważyłem spory pojemnik pełen środka owadobójczego z dozownikiem, a na haku powyżej wisiał kombinezon dezynfektora - leśniczy pewnie gościł znajomego i razem poszli hulać wśród drzew. Wzruszyłem ramionami i wyszedłem. Pomaszerowałem do wioski... to znaczy do tych dwóch budynków na krzyż. Na miejsce, wszystko wyglądało dokładnie tak, jak przed rokiem - nawet dzieciak wciąż grał w kosza, a opodal suszyło się pranie. W zasadzie nie powinienem się dziwić - przecież ja również nic nie zmieniałem - jeansy, czerwona koszulka i czapka z daszkiem założona tył naprzód.

-   Hmm. Może więc zastanę i Anię...

Wchodząc do znajomego domu, poczułem przyspieszony rytm bicia serca. Ledwo przekroczyłem próg, wspomnienia wróciły - babcia robiła na drutach (dobrze, że nie jeździły tu tramwaje), a w głębi izby spostrzegłem lustro, przed którym stała komoda z leżącą na niej kosmetyczką. Obok zauważyłem krzesło. Puste. Zakląłem szpetnie pod nosem. Wtem usłyszałem za sobą głos:

-   Tym razem twoja nie dać moja kwiatek? - odwróciłem się i ujrzałem dziewczynę. Uśmiechała się wdzięcznie.

Zerknąłem na babcię, mrucząc do siebie:

-   Proste słowa, tak? - przywołałem najbardziej zniewalający z uśmiechów i odparłem: - Nie, tym razem podaruję ci tylko swoją fascynującą osobowość.

-   To ty masz osobowość? - Ania uniosła brwi, sprowadzając mnie na ziemię, szybciej niż stopiłby się śnieg pod pachą Beduina. - Będziesz musiał się bardziej postarać.

-   Popracuję nad tym.

W tym momencie wtrąciła się babcia.

-   Zdaje się, że czeka na was robota. Najpierw obowiązki, potem zaloty.

Chcąc nie chcąc, musiałem przyznać kobiecie rację. Im szybciej wpakujemy Ciągwę za kratki, tym szybciej przejdziemy do przyjemności.

-   Zgodnie z danymi RGB, Ciągwa znów wpełzł do swojej nory - ruszyłem ku drzwiom - wchodzimy, bierzemy go za fraki, wywlekamy na zewnątrz, dzwonimy do szefa i idziemy na randkę. Świetny plan, nie?

-   Nie tak szybko twardzielu - Ania uniosła ręce. - Przecież tam stoi strażnik. Trzeba go jakoś obejść.

Kolejny raz tego dnia przeżyłem nieprzyjemne deja vu.

-   Znowu? Już kiedyś starałem się tam wejść na wszystkie możliwe sposoby...

-   To znaczy, że się poddajesz? - Ania spytała z udawaną rezygnacją.

-   Przeciwnie - błysnąłem zębami w uśmiechu. - Trzeba sobie podnosić poprzeczkę. Pomysłów mam więcej, niż Ciągwa włosów na plecach - nacisnąłem na klamkę. - Chodź, rzucimy okiem na wejście.

Po chwili przycupnęliśmy za krzakiem, nieopodal feralnej posiadłości. Sprawa nie wyglądała różowo, prawdę mówiąc była brudna niczym świnia w szalecie miejskim. Strażnik dzielnie trwał na warcie, dzierżył karabin maszynowy (z bagnetem!) i łypał wzrokiem dookoła. Westchnąłem, gdy dotarło do mnie, iż bez solidnego kombinowania się nie obejdzie. Ale tym razem miałem przynajmniej pomoc w osobie Ani, a to zawsze jakiś pozytywny aspekt. Parę minut obserwowaliśmy faceta z bronią i wróciliśmy do domu dziewczyny.

-   Muszę pomyśleć - mruknąłem, po czym wsadziłem ręce do kieszeni i pogrążyłem się w rozważaniach.

-   Ok. To ja się prześpię - odparła Ania i natychmiast kopnęła w kimono.

***

Na sensowny pomysł czekałem kilka godzin. Gdy w końcu raczył wykiełkować, nie budząc dziewczyny wyszedłem z domu i pomknąłem do leśniczówki. Zastanawiałem się czy tym razem zastanę leśniczego, ale na szczęście wszelkie obawy okazały się płonne. Dzielny leśnik zapewne wciąż czyhał na kłusowników, czy co oni tam zazwyczaj robią. Na stole zauważyłem trzy puste flaszki - widocznie facet wracał do chaty tylko po to, by uzupełnić siły. Chwyciłem kombinezon dezynfektora razem z pojemnikiem pełnym środka owadobójczego i ruszyłem w kierunku posiadłości Ciągwy. Przebrałem się za znanym mi już krzakiem, ze starego stroju zostawiwszy czapkę i buty. Uniform był trochę za mały, ale wszyscy wiedzą, że w sektorze prywatnym liczy się zysk, a cięcia budżetowe stanowią tam chleb powszedni, więc nikogo nie powinna dziwić długość nogawek sugerująca, jak to się mówi, wodę w piwnicy. Gwiżdżąc pod nosem skoczną melodię pomaszerowałem śmiało do wejścia. Zatrzymał mnie strażnik.

-   Czego tu szukasz? - warknął.

-   Dezynfekcja. Podobno macie jakąś dużą, wyjątkowo upartą pluskwę - odparłem bezczelnie.

-   Tak? A ja słyszałem, że robienie idioty z faceta z bronią może ujemnie wpłynąć na zdrowie - sarkazm aż kipiał z tych słów.

Uniosłem dumnie brodę.

-   Wykonuję tylko swoją pracę. Pleni się robactwo, ja przyjeżdżam, walę trucizną po kątach i spokój. Ale jeśli...

Strażnik nie dał mi dokończyć.

-   Widziałeś swój identyfikator? - spytał, a na twarzy wykwitł mu wredny uśmieszek. Jednocześnie jego ręka powędrowała ku karabinowi i odbezpieczyła go.

Wtedy uświadomiłem sobie, że nie spojrzałem na przypiętą do klapy kieszeni kartę ID. Szybko nadrobiłem to niedopatrzenie i temperatura krwi w żyłach spadła do mniej więcej zera absolutnego. Zdjęcie przedstawiało starą, zezowatą babę w okularach jak teleskopy. Napis obok głosił „Genowefa Mopas. Starszy deratyzator”. Uśmiechnąłem się głupawo i próbowałem ratować sytuację:

-   To moja żona Przez pomyłkę musiałem wziąć jej uniform. Pójdę się przebrać we właściwy kombinezon - wybełkotałem i błyskawicznie zniknąłem mu z oczu.

Bynajmniej nie uciekałem. Po prostu dotarło do mnie, że strażnik miał przewagę taktyczno-liczebną (w końcu było ich aż jeden). Biegłem przez mniej więcej pięć minut i zatrzymałem się dopiero na jakiejś polanie, gdzie zmieniłem stroje. Niepotrzebne przebranie wyrzuciłem w krzaki - leśniczy je sobie znajdzie, skoro tak aktywnie pracuje w terenie. Należało wymyślić coś innego.

***

W drodze powrotnej spostrzegłem ewenement w tej okolicy - grupka miłośników awiacji urządziła zawody na lotniach i szybowała nad wioską, wykorzystując lekki wiaterek. Moja twarz rozbłysła uśmiechem w tym samym momencie, w którym w głowie pojawił się pomysł. Potrzebowałem jednak pomocy Ani. Gdy otworzyłem drzwi domu, poczułem zapach świeżo parzonej herbaty, a wnet ujrzałem dziewczynę siedzącą przy stole z kubkiem parującej cieczy w rękach.

-   Cześć, wymyśliłeś coś? - spytała.

-   Naturalnie - nie ma jak skromność. - Ale przyda się pomocna dłoń, a może raczej twarz. Chodź.

Wyszliśmy i obrałem kurs na pobliski pagórek.

-   Próbowałem dostać się do willi Ciągwy normalnie, ale pewne niezależne ode mnie czynniki, uniemożliwiły drogę konwencjonalną.

-   Schrzaniłeś sprawę, co?

-   Nie, po prostu pewne czynniki...

-   Zostaw sobie bajerowanie na randkę - miała dziewczyna charakter. - Teraz lepiej powiedz, w czym mam ci pomóc.

-   Pomyślałem, żeby spróbować wejść do posiadłości górą - wskazałem ręką wzniesienie. - Akurat kilku gości w pobliżu udaje orłów na lotniach. Mogłabyś jedną od nich wycyganić? - przerwałem na chwilę, zaraz jednak podjąłem wątek. - To sami faceci. Uśmiechniesz się, pokręcisz tyłeczkiem i załatwione. Da się zrobić? - spojrzałem na nią w sposób, którego nauczył mnie pies, gdy chciał dostać kawałek aktualnie spożywanej na jego oczach potrawy.

-   Zrobię wszystko, tylko już nie patrz tym baranim wzrokiem.

Puściłem dziewczynę przodem, samemu trzymając się na uboczu. Muszę przyznać, iż wyśmienicie odegrała swoją rolę. Nie minęło nawet pięć minut i już przypinałem się do lotni. Popatrzyłem na wyłaniającą się z lasu posiadłość Ciągwy - stała mniej więcej kilometr od wzgórza, na którym się znajdowaliśmy. Wiał sprzyjający wiatr, więc rozpędziłem się i żegnany uśmiechem Ani, oderwałem stopy od ziemi. Po chwili szybowałem wprost ku budowli. Podziwiałem widoki, wypatrywałem zwierzątek wśród drzew, rozkoszowałem się pędem powietrza, słowem robiłem wszystko, oprócz kontroli kursu. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy ujrzałem przed sobą ścianę willi. Nie miałem czasu na jakiekolwiek działania - grzmotnąłem w mur, niczym pijany nietoperz i zacząłem spadać na łeb. W pewnym momencie tył lotni zahaczył o gałęzie rosnących tuż przy posiadłości drzew, a przód (razem ze mną) poleciał prosto na gruby pień dorodnego dębu. Wyrżnąłem klatką piersiową w twardą korę, aż powietrze uszło mi z płuc. Wtedy gałęzie zwolniły tył lotni i runąłem w dół. Dziób pojazdu uderzył w ziemię i złamał się, a ja wraz z resztą maszyny gruchnąłem o glebę plecami. Przybiegłszy wcześniej na miejsce katastrofy, Ania obserwowała całą scenę i tarzała się ze śmiechu. Po policzeniu siniaków i upewnieniu się, że wszystkie kości mam całe rzuciłem ku niej:

-   Następnym razem ty lecisz.

Znów nici. Zatopiłem się w myślach, celem znalezienia nowego pomysłu, lecz tym razem z pomocą przyszła dziewczyna.

-   Może za wysoko mierzysz - próbowałeś po prostu wspiąć się na mur? - nie czekając na odpowiedź dodała: - Zobacz, tutaj chyba by się dało.

Spojrzałem na ścianę budowli. W sumie pomysł nie był taki zły. Ciągwa pewnie nie chciał wzbudzać podejrzeń i zaszył się cichutko w środku, nie remontując elewacji. O willę nikt w ciągu minionego roku nie dbał i wypatrzyłem między cegłami mnóstwo sporych otworów, stanowiących idealne oparcie dla rąk i nóg. Niestety jakimś dziwnym trafem od wysokości dwóch metrów (a mur mierzył z pięć), aż po sam czubek, ściana zdawała się idealnie gładka. Unikając wzroku strażnika, obeszliśmy całą budowlę, ale wszędzie sytuacja wyglądała mniej więcej tak samo. To trochę psuło koncepcję. Bezwiednie wsadziłem rękę do kieszeni Klamka. Jasne! Jeśli tylko goryl nie przeceniał jej właściwości, powinna nadawać się do wykucia niewielkich otworów. Z pobliskiego drzewa urwałem solidną gałąź i za pomocą sznurówki przywiązałem ją do klamki, tworząc prymitywny czekan (miałem dużą wprawę w różnego rodzaju węzłach od kiedy bawiłem się z ciocią w Wilhelma Tella).

- Miodzio - skomentowałem swoje dzieło. - Patrz, czy strażnik nie idzie - rzuciłem w stronę Ani i rozpocząłem wspinaczkę.

Pierwsze dwa metry poszły jak z płatka i bez problemów dotarłem do miejsca, od którego mur robił się gładki. Teraz czekała mnie prawdziwa harówka - musiałem sporządzić uchwyty dla rąk i nóg i na dodatek zrobić to na tyle cicho, by nie zaalarmować nikogo hałasem. Ale czego się nie robi dla miłoś... to znaczy dla ojczyzny. Pewnie chwyciłem trzonek czekana i z wyczuciem walnąłem w ścianę. Tynk odpadł błyskawicznie i ujrzałem cegły połączone kruszącą się zaprawą. Zacząłem ją wydłubywać. Choć szło mi całkiem nieźle, stanowiło to monotonne i nużące zajęcie. Gdy nowy otwór wydawał się odpowiedni, podciągałem się wyżej. Powtarzałem tę czynność kilka razy i po mniej więcej pół godzinie dobrnąłem niemal na szczyt. Klamka spisywała się bardzo dobrze. A nawet aż za dobrze, bo w momencie, gdy miałem chwycić krawędź muru poczułem, że cegła, na której oparłem cały ciężar ciała, wysuwa mi się spod buta. Chwilę później drugi już raz spadałem wzdłuż ściany posiadłości, rozpaczliwie machając rękami i szukając w powietrzu jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Znalazłem go dopiero w postaci trawnika u podnóża muru. Jęknąłem, a Ania, uprzednio przekonawszy się, że mam tylko kilka siniaków więcej, ponownie wybuchnęła gromkim śmiechem.

-   Znów gdzieś latasz? - spytała, ocierając łzy.

Leżałem na ziemi - poobijany, zmęczony i zrezygnowany. Kolejne pudło. Postanowiłem, iż następny pomysł muszę najpierw obmyślić w każdym calu, zanim przystąpię do jego realizacji. Odwiązałem klamkę od gałęzi, schowałem przedmiot w przepastnej kieszeni jeansów i poszliśmy do domu.

***

Na miejscu oczyściłem ubranie z ziemi, trawy i pyłu, a następnie i usiadłem przy stole. Słonce rzucało coraz dłuższe cienie - zbliżał się wieczór. Podparłem głowę rękami i zapatrzyłem się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Ania przyjęła identyczną pozycję po drugiej stronie blatu. Po kilkunastu minutach zdałem sobie sprawę, że słyszę jakąś melodię. Wsłuchałem się w nią i momentalnie zidentyfikowałem piosenkę - „YMCA” grupy Village People. To dzieciak z domku obok puszczał przeboje. Najwyraźniej miał dobre serce - umożliwiał wszystkim wokół dzielenie swoich muzycznych upodobań. Olśniło mnie chwilę później - wiedziałem już, w jaki sposób dostanę się do posiadłości Ciągwy.

-       Chodź. Pogadamy z tym audiofilem - Ania bez słowa wstała i poszliśmy zapukać do drzwi sąsiedniego budynku.

Nie czekaliśmy długo. Wnet muzyka ścichła i w wejściu ukazał się znajomy dzieciak. Przez rok trochę podrósł i teraz mierzył ze sto osiemdziesiąt centymetrów - kilka więcej niż ja. Uśmiechnąłem się przyjaźnie i powiedziałem:

-   Cześć. Pamiętasz mnie?

Chłopak zmarszczył brwi i próbował sobie przypomnieć skąd zna moją twarz.

-   Zaraz... A tak! - krzyknął. - Parę miesięcy temu się tu szwendałeś. Mniej więcej wtedy, gdy wybuchła ta afera z Ciągwą.

-   Dokładnie - potwierdziłem skinieniem. - Słyszę, że królują u ciebie przeboje disco.

-   No, mam akurat całą kasetę Village People. Nieźli goście - powiedział i wnet, jakby się usprawiedliwiając, dodał - choć trochę zbyt „ciepli”, jak na mój gust.

Postanowiłem przejść do sedna.

-   Słuchaj, mam sprawę - wyjaśniłem, na czym polega mój pomysł. Zgodził się pomóc bez wahania.

Bez dalszego gadania zabraliśmy się do roboty i w dwie godziny później stanęliśmy ukryci za krzakiem naprzeciw wejścia do posiadłości. Zapadł zmrok, ale w żaden sposób nie krzyżowało to mojego planu. Wręcz przeciwnie. Strażnik wciąż pełnił swój obowiązek, lecz teraz siedział na ziemi, jadł batony i czytał „Playboya” w świetle samotnej żarówki, umieszczonej nad drzwiami. Cieszył się jak pedofil w wesołym miasteczku, choć wcale nie przewracał stron.

-   Gotowi? - szepnąłem.

-   Tak - odpowiedziała Ania.

-   Wal - chłopakowi aż się oczka zaświeciły od nadmiaru wrażeń.

Wdusiłem przycisk „play” i z dwóch ukrytych sprytnie głośników rozległy się dźwięki odbezpieczanych karabinów maszynowych. Po chwili dołączył do nich twardy głos policjanta (czyli mój):

-   Policja! Proszę natychmiast opuścić broń i unieść ręce do góry!

Usłyszawszy powyższe słowa, strażnik oderwał się od lektury i zaczął niepewnie łypać wzrokiem tam i z powrotem. Tymczasem „policjant” znów przemówił:

-   Jeśli nie rzucisz broni i nie poddasz się, zaczniemy strzelać. Masz dziesięć sekund. Dziesięć... dziewięć... osiem....

Strażnik postanowił połowicznie współpracować - wprawdzie cisnął karabin w krzaki, ale poddawać się nie zamierzał. Zamiast tego, wziął nogi za pas - leciał, aż się za nim kurzyło i zgubił kilka batonów i magazynów, schowanych najwyraźniej pod kurtką. Z posiadłości wybiegło jeszcze dwóch innych. Tymczasem głos stróża prawa wciąż odliczał:

-       ...cztery... trzy... dwa... - nagle usłyszeliśmy jakieś trzaski, a następnie znane rytmy. - „It's fun to stay in the Y M C A They have everything for young men to enjoy ”

Natychmiast wcisnąłem przycisk stop, a następnie spojrzałem znacząco na chłopaka.

-   Nie nagrałeś całego przemówienia?! Przecież produkowałem się z dziesięć minut! Oni zaraz wrócą! - moja twarz zaczynała powoli nabierać koloru dojrzałej truskawki.

-   Miałem tylko jedną kasetę... A nie chciałem kasować całego YMCA... - tłumaczył się smętnie nastolatek.

Na szczęście radosna piosenka nie dotarła do uszu strażników, którzy galopowali przez las, niczym dorodne koziczki. Po paru minutach uspokoiłem się na tyle, by podziękować chłopakowi. Dobrze, że miał dłuuuuugi przedłużacz. Kazałem mu pozbierać cały sprzęt i udać się do domu. Spełnił moje polecenia wyjątkowo skwapliwie, najwidoczniej wciąż jeszcze zawstydzony. Przy okazji schował za pazuchę upuszczone przez uciekającego stróża gazetki.

-   Zostań w krzakach - rzuciłem do Ani i ruszyłem ku drzwiom. Dziewczyna nie oponowała.

Gdy podszedłem do wejścia, okazało się, że uciekający strażnicy zatrzasnęli je na głucho. Nie stanowiło to żadnej przeszkody - w końcu kumple nie raz i nie dwa zamykali mnie w różnych dziwnych miejscach w akademiku i zawsze, bez większych problemów wychodziłem.

-   Drzwi zazwyczaj otwiera się klamką - mruknąłem do siebie.

Sięgnąłem do kieszeni po gadżet ufundowany przez RGB. Następnie wcisnąłem go między framugę, a zamek, zablokowałem i użyłem buta. Klamka weszła jak w masło i posiadłość Ciągwy stanęła otworem. Wkroczyłem do środka, stąpając cicho i starając się nie robić żadnego hałasu (nie wiem czy miało to sens, skoro wcześniej puszczałem disco i rozwaliłem drzwi kopnięciem, ale wolałem nie ryzykować). Zwiedziłem przedpokój, kuchnię, bibliotekę, łazienkę i kilka innych pomieszczeń, nie znalazłem jednak nic ciekawego. Przez skórę czułem, że właściciel gdzieś tam był. Postanowiłem zbadać jego gabinet, ale i w nim nie dostrzegłem śladu gospodarza. W jednej z izb, na szafce, naprzeciwko okrągłej kanapy stał telewizor z podłączonym video. Z ciekawości włączyłem urządzenie, choć w pamięci miałem zeszłoroczne próby wokalne Ciągwy, które wciąż potrafiły (i nadal potrafią) wywołać koszmary. To, co zobaczyłem tym razem wzbudzało śmiech i obrzydzenie zarazem - główny lokator posiadłości nagrał swój striptiz!!! W damskim stroju kąpielowym!!! Czym prędzej zgasiłem telewizor, nie chcąc utracić wzroku, poczucia estetyki albo tej resztki zdrowia psychicznego.

-   Niezły zbok z tego gościa.

Wyszedłem z pomieszczenia i skierowałem się do kolejnej izby. Tam natknąłem się - zupełnie jak przed rokiem - na Cześka, czyli rapującego robota-sejf. Był zamknięty, co od razu wzbudziło moje podejrzenia. Dwanaście miesięcy wcześniej, nieźle się natrudziłem, by dobrać się do jego zawartości i nie miałem zamiaru tracić czasu po raz drugi (ani słuchać tej bełkotliwej, pseudomurzyńskiej gadki), więc po prostu zdzieliłem robota klamką przez łeb, aż mu wypadły fotoreceptory. Drzwi sejfu na jego piersi (jakkolwiek się ta część u nich nazywa) otwarły się. W środku ujrzałem stertę papierów w teczce. Wyglądały jak plany architektoniczne jakieś budowli. Przypięte do jednego z rogów teczki zdjęcie sprawiło, że od razu zidentyfikowałem budynek.  Sięgnąłem po papiery i... poczułem mocne uderzenie w czerep. Później nastała ciemność.

***

Otworzyłem oczy. Bania bolała, jakbym nią walił w mur. Dopiero po chwili źrenice przyzwyczaiły się do światła na tyle, bym zaczął rozpoznawać kształty i kolory. Znajdowałem się w jednym z pokojów na parterze, przywiązany do krzesła. Zacząłem obmyślać sposób wyjścia z sytuacji, gdy drzwi stanęły otworem i do pomieszczenia wtoczył się Ciągwa. Chyba wikt więzienny mu służył, bo od naszego ostatniego spotkania zwiększył swoje gabaryty o połowę. W ręce trzymał wielkiego hamburgera, a z ust zwisał przestępcy kawałek sałaty. Uśmiechał się przy tym tryumfalnie.

- Narzeczony z pierdla lubił stroje kąpielowe? - spytałem, nawiązując do nagrania.

Zignorował moją uwagę, przełknął solidny kęs kanapki i zmrużył perfidnie oczy. Gdy otworzył gębę i przemówił, tłuszcz na jego brodzie falował jak ocean.

-     Witam cię w moich skromnych progach po raz drugi. Miejmy nadzieję, że ostatni.

-   Proszę mi wierzyć, że też na to liczę - zgodziłem się.

Zacisnął usta w wąską linię.

-   Znalazłeś mnie. Znowu. Ale tym razem ja będę górą - oznajmił.

-   Zobaczymy.

Pogroził wskazującym palcem prawej dłoni.

-   Akurat tego nie mogę ci obiecać. Natomiast zapewniam, że poznasz prawdziwy sens słowa cierpienie. Potraktuj to, jako moją prywatną zemstę.

-   Widziałem cię w bikini. Nic gorszego już mnie nie spotka.

Ciągwa podszedł do stojącego za pancerną szybą telewizora, włączył go i z wredną miną rzekł:

-   Tak? No to patrz - przełączył kanał.

Rzeczywiście poczułem dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Puścił „Modę na sukces”.

-   Ha! - krzyknął tryumfalnie. - A jednak wywarło to na tobie wrażenie - klasnął w dłonie. - Wprawdzie korci mnie, by nie psuć niespodzianki, ale co tam. Oto menu na dziś: najpierw kilkanaście odcinków „Mody na sukces”, potem kilka filmów oświatowych, a na koniec, jeśli jeszcze będziesz kontaktował... - urwał na chwilę. - ... nie, jednak nie wszystko wyjawię. Niech ostatnie danie pozostanie na razie owiane mgłą tajemnicy.

Ruszył ku drzwiom, radosny jak niemowlę.

-   Miłego seansu.

-   A żeby cię szlag trafił, pasibrzuchu - wrzasnąłem.

Zdawałem sobie sprawę, że należy szybko znaleźć wyjście z opałów. Jednak najpierw musiałem się dowiedzieć, co Ciągwa kombinuje. Nie miałem wielu punktów zaczepienia - plany w sejfie widziałem zaledwie kilka sekund, ale zidentyfikowałem budynek dzięki dołączonemu zdjęciu.

-   Fort Knox? Naprawdę kawał z ciebie młota, skoro sądzisz, że uda ci położyć tłuste łapska na skarbcu USA.

Ciągwa zatrzymał się w pół kroku i powoli obrócił w moją stronę. Chwilę milczał, ale w końcu najwyraźniej podjął decyzję, bo machnął dłonią i powiedział.

-       I tak nie wyniesiesz stąd żadnych informacji. Prawdę mówiąc, skończysz ze współczynnikiem inteligencji sflaczałego arbuza. Ale, odpowiadając na twoje pytanie - tak, zamierzam dobrać się do zawartości Fort Knox - usłyszawszy to, wybuchnąłem gromkim śmiechem.

Ciągwa tak się zagotował, że mało brakowało, aby przetopił się na słoninkę. Chyba za wszelką cenę chciał, bym docenił jego przestępczy geniusz, bowiem wnet podjął wątek.

-   Nikt dotychczas nie wpadł na pomysł, jak skutecznie obrabować najbardziej znany skarbiec świata. Ja tak.

-   Tak? - spytałem ironicznie między chichotami.

-   Tak - złączył koniuszki palców obu dłoni. - Czy zastanawiałeś się, dlaczego bez problemu zostałeś obezwładniony? Podszedłem cię bez najmniejszego hałasu.

Rzeczywiście, po namyśle wydało mi się to dziwne. W końcu starałem się zachować wzmożoną czujność, a Ciągwa robił spory hałas, sapiąc jak parowóz. Przestępca nie pozwolił na długie rozważania - wnet usłyszałem jego przepełniony dumą głos.

-   Pamiętasz pigułki czasu? Mam ich jeszcze całkiem sporo, ukrytych tu i ówdzie w posiadłości. Złapaliście mnie, ale RGB spartaczyło przeszukanie miejsca zbrodni i przeoczyło kilka sprytnie ukrytych skrytek - urwał, by zaczerpnąć oddechu. - Strażnicy, również ci pracujący w Fort Knox i nawet najbardziej wyrafinowane zabezpieczenia, nie stanowią żadnej przeszkody dla hiperszybkiego człowieka. Jak więc widzisz, czeka mnie złota przyszłość. I nikt mi nie przeszkodzi, a już na pewno nie jakiś dzieciak, któremu się wydaje, że jest tajnym agentem.

Poczułem się, jak w kiepskiej komedii. Fort Knox? Choć z drugiej strony Poprzednio Ciągwa też oczyszczał banki ze złota. Nie można mu odmówić konsekwencji

-   Nie uda ci się - to jedyne, co potrafiłem wykrztusić.

-   Pozwól, że ja będę się tym martwił. A teraz, ponownie życzę miłego seansu - huknął drzwiami i wyszedł.

***

Trzy godziny później przebrzmiał ostatni akord czołówki serialu o rozważaniach nad życiem bogatych ludzi i do mojej skołatanej żałosnym aktorstwem, nędznymi dialogami, drewnianymi postaciami i tandetnymi scenariuszami świadomości dotarło, że mogę odetchnąć. Niestety w tym samym momencie do pomieszczenia wkroczył Ciągwa, coś pomajstrował przy telewizorze i znów usłyszałem ten przerażający hymn zwiastujący początek kolejnego epizodu niekończącego się tasiemca. Chciało mi się wyć - wszystkie wysiłki mające na celu poluzowanie więzów spełzły na niczym i jedyne co osiągnąłem po tych kilku godzinach, to odrapania na nadgarstkach. Sytuacja stawała się poważna. Po trzech kwadransach, „Moda na sukces” ustąpiła produkcji na temat zwyczajów muchołówki białoszyjej, gdy nagle przypomniałem sobie o Ani - pewnie dzielna dziewczyna już kombinuje, jak mi pomóc. Uśmiechnąłem się i poczułem spadający z serca ciężar. Wtem, drzwi znów się otworzyły i wkroczył właściciel posiadłości, trzymając nieprzytomną, przywiązaną do krzesła Anię.

- Nie mogłem zapomnieć o twojej uroczej towarzyszce - postawił ją przed ekranem. - Rok temu dałem jej szansę, ale nie chciała przyjąć ani moich amorów, ani pieniędzy. Więc teraz pocierpicie razem - oczka zaświeciły mu się złośliwie. - Jeszcze trochę i nadejdzie czas na obiecaną niespodziankę - wyszedł, ledwo przepychając okrągły brzuchol przez framugę.

Gdy tylko zatrzasnął zamek, Ania otworzyła oczy. Udawała! Wcale nie straciła przytomności!

- Cześć, Mareczku. Szukałam cię - pokazała białe ząbki. - Gdy długo nie wracałeś, pomyślałam, że możesz mieć kłopoty. Weszłam do posiadłości, zaczęłam przeszukiwać pokoje i oto jestem.

- No to mnie znalazłaś - warknąłem, ponieważ film o muchołówce zaczynał działać mi na nerwy coraz mocniej.

Postanowiłem skupić się na znalezieniu wyjścia z kabały, zamiast pogrążać się w zbędnym, choć słusznym i uzasadnionym gniewie. Głęboko odetchnąłem i pomysł pojawił się niemalże natychmiast. Zwróciłem się twarzą ku Ani i powiedziałem:

- Gdy Ciągwa cię wnosił, rzuciłem okiem na twoje więzy. Sama się nie uwolnisz, ale jak zsuniemy krzesła plecami, powinienem dać radę rozwiązać supły.

- Ok.

Po chwili majstrowałem przy węzłach krępujących dłonie dziewczyny. Długo się męczyłem i prawie osiągnąłem sukces, ale wtedy film o muchołówce dobiegł końca.

- Szybko, rozsuńmy się, Ciągwa zaraz tu przylezie z tą swoją niespodzianką.

Rzeczywiście, nie minęło nawet pięć minut, gdy opasły bandyta wtoczył się do naszego prowizorycznego więzienia. Pijany jak rosyjski traktorzysta.

- A terassssssss mojeeeeee eps ptaszzzzzki beziiiiie niessss-eps-podziankaaaaaa - wybełkotał. - Transssssmissssjaaaaa obrad eps . ssssejmu - po tych słowach znów pogrzebał przy telewizorze i zniknął za drzwiami.

- Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeee - wrzasnąłem. - Tego już za wiele! Dalej - zsuńmy się z powrotem.

Perspektywa bliskiego szaleństwa wzmogła motywację i wnet zrzuciliśmy krępujące nas liny. Pozostało tylko wyjść z celi i złapać Ciągwę. Łatwizna. Najpierw jednak rzuciłem krzesłem w telewizor, chcąc wyłączyć arcyciekawy program. Niestety jedyny efekt stanowiła wiedza, w jakim celu zainstalowano tu pancerną szybę. Zostawiłem dyskutujących posłów w spokoju i podszedłem do drzwi. Ania podała mi super klamkę.

- Trzymaj. Zgubiłeś swój gadżecik w pokoju z sejfem. Przyda się?

- Pewnie. Nawet nie pytam, gdzie ją schowałaś.

Omiotła pomieszczenie wzrokiem.

- To jak stąd wyjdziemy?

- Mam dość finezji - odpowiedziałem i łupnąłem butem w drzwi.

Ania zaoponowała:

- Przestań, Ciągwa usłyszy!

- I oto chodzi. W jego stanie, łatwo damy mu radę.

Gospodarz, mimo zamroczenia alkoholowego zachował dobry słuch i pędził zobaczyć, co stanowi źródło tajemniczych hałasów. Świadczyły o tym odgłosy ciężkich kroków i głośne sapanie. Ania stanęła naprzeciwko wejścia, a ja obok framugi z RGB-klamką w ręce. Szczęknął zamek i ujrzałem wielką, okrągłą postać Ciągwy z pistoletem w jednej i tanim winem w drugiej ręce. Natychmiast przywaliłem gadżetem agencji w dłoń z bronią. Dziewczyna w tym samym momencie rzuciła się ku przestępcy, wyrwała mu butelkę i rozbiła ją na głowie właściciela posiadłości. Zwaliste cielsko gruchnęło o podłogę, prosto w kałużę śmierdzącego siarką, czerwonego wina, rozlewającego się teraz wokół czaszki Ciągwy. Hmm Coś mi to przypominało Nagle do pomieszczenia wkroczył szef RGB z nieodłącznym cygarem w małpiej gębie. Chwilę później usłyszeliśmy jego głos:

- Dobra robota - uścisnął nam dłonie. - Stanowicie zgrany zespół - wskazał kciukiem na Ciągwę. - Teraz my się nim zajmiemy.

- Zjawiliście się tu wyjątkowo szybko - znowu podpięliście mi mikrokamerę?

- Nie, Ania poinformowała nas przez radio, że weszliście do posiadłości. Zebrałem ekipę i przybyliśmy na miejsce.

Spojrzałem na dziewczynę - wzruszyła ramionami.

- Tym razem proszę dobrze przeszukać ten budynek. Ciągwa mówił, iż ma tu ukryte pigułki czasu. Jak mniemam, doktorek, który je wynalazł wciąż siedzi w zamknięciu?

- A jakże - goryl wyjął krótkofalówkę i wydał polecenie przetrząśnięcia wszystkich zakątków willi.

Nadszedł czas na nagrodę. Założyłem ręce na piersi i spytałem z przekąsem:

- Mam nadzieję, że dotrzyma pan swojej części umowy? Pamięta pan, tę w której RGB NIE wysyła Ani w cholerę.

- Oczywiście. I zgodnie z obietnicą, zafunduję wam wycieczkę - skinął głową. - A teraz, jesteście wolni.

- Przynajmniej do następnego razu - mruknąłem pod nosem.

- Co? - goryl nie do końca usłyszał.

- Nic, mówiłem, że oprócz pigułek czasu trzeba zabezpieczyć plany Fort Knox.

- Fort Knox? Ciągwa jest głupszy niż myślałem - skomentował szef RGB i znów rzucił coś do krótkofalówki.

- Co powiecie okolicznym ludziom? Że znany przestępca już drugi raz uwił sobie tutaj gniazdo?

- Spokojnie, w większości nawet nie zauważyli, że Ciągwa wrócił. A reszta, to agenci RGB - tryumfalnie odparł goryl.

- Ci na urlopach czy ci na L4?

Odwróciłem się, wziąłem Anię za rękę i ruszyłem ku wyjściu, zakosztować zasłużonego odpoczynku. Zatrzymał mnie głos szefa organizacji:

- Zaczekajcie, jeszcze wycieczka.

Stanęliśmy. Parę sekund później podszedł do nas jakiś pracownik RGB i wręczył po lodzie na patyku.

- Co to ma znaczyć? - zdębiałem.

- Jak to co, lody „Wycieczka” - oznajmił goryl tonem, jakby zwracał się do wyjątkowo tępego ucznia.

Czym prędzej wszyliśmy z posiadłości zostawiając za sobą szefa RGB z resztą agentów, Ciągwę, plany Fort Knox, pigułki czasu oraz inne kłopoty. Poszliśmy z Anią przejść się po tej urokliwiej krainie. Wreszcie sami...

Obraz
Komentarze (0)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.