Pokémon Let’s Go, Pikachu! (Eevee!) - recenzja. Najlepszym być naprawdę chcę!
Właściwie po raz trzeci.
23.11.2018 18:28
Są dwa błędne sposoby „rozumienia” nowych, nareszcie rzeczywiście stacjonarnych Pokémonów. Według pierwszego w switchowej gierce zobaczymy w zasadzie tylko logiczne rozwinięcie wątków przebojowej aplikacji mobilnej, która zatrzęsła światem w lipcu 2016 roku, oraz otulenie ich luźnymi szatami narracyjnymi. Drugi każe nam zdmuchnąć cyfrowy kurz z opasłej Wikipedii i zauważyć, że to bardzo wierny remake pierwszej generacji marki, tych trzech kolorów kartridżów z oryginalnego Game Boya. Nie pierwszy remake, tak swoją drogą, bo jeśli któryś z Waszych znajomych lubi w wolnej chwili odpalić emulowane, zawsze „na przyspieszeniu” Poksy, to można założyć się o kraftowego browara, że będzie to FireRed/LeafGreen. Tymczasem wyłącznie poprzez połączenie obu tych perspektyw ujrzycie prawdziwe oblicze Let’s Go. Bo to nieco zagmatwane pozycje, jeśli się dłużej zastanowić.
Szczęśliwie, dużo więcej w nich Game Freak i Game Boya niż Niantic i biegania po mrozie. „Szczęśliwie” dla kogoś, kto ma rzeczywiste wspomnienia z regionem Kanto. Let’s Go nie tylko pragnie szarpnąć za odpowiednie struny na lutni nostalgii poprzez odświeżenie znajomych lokacji, nazw, melodii lub najlepszych stu pięćdziesięciu (jeden) stworków. Pod wieloma aspektami woli absolutną służebność tradycji i zamiast kreatywnie nawiązywać w trakcie ewolucji, siedzi cicho, jak gdyby w strachu, przestrzegając 22-letniego zestawu reguł. Nie wszędzie i nie na każdej płaszczyźnie, ale zapewniam - albo odczujecie dziwne deja vu, albo (podobnie jak ja) zaczniecie się zastanawiać, czy to zaślepienie przypadkiem nie szkodzi całemu doświadczeniu. Wszak oryginał ogrywaliśmy na platformie o mocy obliczeniowej elektronicznego zegarka.
Co to oznacza w praktyce? Miasta, drogi i lochy w nietkniętych rozmiarach lub kształtach. Dokładnie te same ścieżki tych samych labiryntów, co na czarno-białym przenośniaku. W nowych proporcjach ekranu, podkreślmy, zatem pozbawione już klaustroboficznego nastroju, czytelne na pierwszy rzut oka. Bez losowych walk ponadto. Taka przeprawa przez Księżycową Górę teraz zajmuje góra dwadzieścia minut, a niezmieniona architektura lokacji sprawia, że nie będziecie mieli absolutnie żadnego powodu, by tam wrócić. Jeśli Let’s Go włączycie, pamiętając region Kanto jak przez mgłę, wyłącznie z lat dziewięćdziesiątych, odświeżenie świata kilka razy Was przyjemnie zaskoczy (Wieża Pokémon w Lavendern Town wciąż ma posmak pierwszej traumy z dzieciństwa), lecz o jakimkolwiek zachwycie nie ma raczej mowy.
Nie miałbym tego za złe, gdybym tylko dobitnie nie czuł, że gram w coś, co ponad dwie dekady temu zaprojektowane było jako „pierwsze doświadczenie RPG dla młodocianego gracza”. Wiem, że umowność świata to właściwie natura całej serii, ale coś czuję, iż nic się w tym aspekcie nie zmieni nawet po pełnym cyklu życia Switcha. Biegam po miasteczkach złożonych z sześciu budynków i rozmawiam z kilkoma manekinami rozsypanymi od niechcenia na ich uliczkach. Nie mam ani grama ochoty zatracić się. Do tego lub innego miejsca na mapie wracam tylko po to, by złapać „brakujące” stworki. A wizualna powtarzalności numerowanych dróg uświadamia mi, że Kanto nigdy nie było „lokacją”. Kanto było tylko umownym domem stu pięćdziesięciu i zbiorem kilkunastu chwytliwych melodyjek. Przynajmniej teraz większość loadingów przebiega „w tyle”. Cóż, całkowicie niewykluczone, że narzekałbym mniej, jeśli to nie byłby mój pierwszy powrót do tej generacji.
Dla wielu największym argumentem „przeciw” będą zaś potyczki z Pokémonami przekopiowane z mobilki studia Niantic. Spotykane w dziczy stworzenia stają przed nami grzecznie, imitując jakieś próby szamotaniny, a my musimy w odpowiednim momencie i dobrym kierunku posłać Pokéballa. Nie ma w tym ani żadnej ekscytacji, ani jednego, wygodnego modelu sterowania - Switch w trybie stacjonarnym wymaga łatwego do zepsucia wymachiwania Joy-Conem (lub nowym, dedykowanym akcesorium), a przenośnie życzy sobie ogarniania żyroskopów konsolki i prawdziwego „celowania” w Poksa. Pro Controller nawet nie jest obsługiwany. Do technicznej strony procesu można przywyknąć. Do niewielkich emocji nieco trudniej.
Jednak im dalej w las, tym lepiej rozumiemy, że zabieg miał służyć przede wszystkim zminimalizowaniu grindowania w nieustannym kółeczku oraz przyspieszeniu całej przygody. Kilka dobrych „łapanek” pięknie podbija punkty doświadczenia całej drużyny, a wbiegając ciągle w ten sam gatunek Pokémona (po raz pierwszy w dziejach widzimy je z poziomu lokacji) inicjujemy nieco uzależniający proces combo, najpierw zwiększający mnożnik nagród, a potem przybliżający nas do „błyszczącej” odmiany ulubieńca. W dziczy umożliwia błyskawiczną wędrówkę z miasta do miasta. A w „lochach”… Cóż, w lochach umieszczono mnóstwo nowych, wręcz napalonych na pojedynek trenerów.
I w pewnym momencie tradycyjnych walk jest tak wiele, co zazwyczaj w tych pozycjach. W żaden sposób ich też już dodatkowo nie upraszczano, zatem wymagają pamiętania podstawowego wykresu zależności oraz tworzenia w miarę uniwersalnego zespołu. To nic trudnego, zwłaszcza że pozycja szybko podsuwa wszystkie trzy „startery” pierwotnej generacji, więc potrzeba odrobiny pomyślunku i… cierpliwości, nim staną się istnymi maszynami do zabijania. A ewolucja, której się w danym momencie nie spodziewamy, to nadal jedna z milszych niespodzianek w tym świecie. Czy spróbuję wyzerować Pokédex? Bardzo możliwe, nawet wizja „targowania” się przez internet, by zdobyć tych kilka unikalnych dla niemojej wersji gry, jakoś nie straszy szczególnie. Ach, no i oczywiście - Wasz tytułowy słodziak (u mnie Pikachu) nigdy nie zejdzie z ramienia protagonisty. Ba, nawet wymaga regularnego, przesłodkiego smyrania niczym w Nintendogs. Rany, że też mnie to nadal cieszy w moim wieku.
W „nowym” Kanto co chwilę dochodzi do takich zderzeń zachowawczości z małymi rewolucjami. Po staremu jest z prędkością oraz liczbą wyskakujących na ekranie powiadomień, więc korzystanie z mapy, zarządzanie przedmiotami czy interakcje z otoczeniem są nieco ślamazarne, jak dawniej. Techniki specjalne - wycinanie drzew, rozświetlanie ciemności et cetera - przypisane są do Pikachu lub Eevee, ale nie zajmują miejsca w liście umiejętności bitewnych, co jest miłe, za to takie drzewka odrastają po każdym opuszczeniu lokacji. Cały system, choć wątły i przyjazny dzieciom, po piętnastu godzinach rozwija tradycyjnie skrzydła, a porcja „endgame’owa” potrafi nieźle wymęczyć. Zatem dla przeciwwagi stworzono opcję dynamicznej kooperacji. Wystarczy w dowolnym momencie potrząsnąć drugim padzikiem i pach - na polu bitwy ma się jednocześnie dwa Pokémony.
A teraz najważniejsze: w Let’s Go gra się dobrze. Stabilnie. Jest jak powrót na stare śmieci, których niekoniecznie miało się ochotę odwiedzać, ale które zdążyły jakoś zaskakująco przyjemnie sfermentować i nie capią szczególnie. A jednocześnie może okazać się początkiem zupełnie nowego odszczepu marki - tego, który przekona miliony zauroczonych Pokémon Go. Być ich pierwszym, uzależniającym, „dziecięcym” erpegiem. Czy wkręci też wieloletnich wyjadaczy? Wkręci tak co najwyżej dobrze. Stabilnie.
Korzystając z okazji, chciałbym też pochwalić Pokéball Plus. W ogóle całe łamanie multimedialnych barier. Kulka to fatalny kontroler - malutka gałka analogowa jest średnio wygodna, a potwierdzanie czegokolwiek przez wciskanie jej do środka to bardzo dziwny pomysł. Ale gdy któregoś wieczoru wrzuciłem do niej swojego Ivysaura, najpierw z nim się trochę „pobawiłem” (potrząsnąłem urządzeniem i „pogłaskałem” analogiem), potem włożyłem do kieszeni kurtki oraz poszedłem na muzyczny spacer. Młody kilka razy coś tam krzyczał, zwracał na siebie uwagę wibracjami, a po trzech utworach z najcięższych odmian doom metalu i dwóch kilometrach łażenia, gdy z powrotem „przerzuciłem go” do konsoli, miał już wyższy poziom doświadczenia.
Plus synchronizuje się również z Go (trochę jak wcześniejsza opaska). Kurde, nawet z gry do gry można przesyłać sobie stworki. To JEST rewelacyjne, zwłaszcza w tak naznaczonym grindingiem gatunku. Ale najpewniej nie dokupiłbym Plusa za dodatkowe 200 złotych. Przynajmniej nie sobie.