Po kilku godzinach spędzonych z Homefront: The Revolution nadal nie wiem, co twórcy chcieli osiągnąć
W ubiegłym tygodniu miałem okazję zagrać w kampanię fabularną Homefront: The Revolution. Nie jest źle, ale do ideału bardzo, bardzo daleko.
30.03.2016 17:29
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jestem jednym z tych dziwnych ludzi, którym pierwszy Homefront przypadł do gustu. Jasne, nie była to wybitna gra, a w kwestii gameplayu garściami czerpała z serii Call of Duty, jednak sam pomysł udanej inwazji Korei Północnej na Stany Zjednoczone był dla mnie na tyle absurdalny, że aż fajny. Szczególnie, że bardzo lubię klimaty związane z alternatywną historią, a w związku z faktem, że niedawno skończyłem oglądać serial „Man in the High Castle”, na pokaz jechałem przepełniony optymizmem. Szkoda, że trochę się rozczarowałem.Najeźdźców nie udało się pokonać i całe Stany Zjednoczone znajdują się pod butem komunistycznego reżimu. Warto dodać, że druga część nawiązuje do jedynki tylko w tym temacie, bo to jednak zupełnie inna gra. Twórcy z Dambuster Studios postanowili dorobić do całości jakąś głębszą historię, której brak był jednym z zarzutów wobec pierwszego Homefronta. Fajnie, że Korea Północna i okupacja, ale dlaczego oni tam są?Niestety, tutaj scenarzyści poszli po linii najmniejszego oporu. Po prostu w pewnym momencie po II Wojnie Światowej północnokoreańscy inżynierowie dokonali przełomu technologicznego i właśnie to państwo stało się światową potęgą. Wiecie, to w Korei Północnej urodził się Steve Jobs, który również w tym kraju stworzył pierwszego iPhone’a, a komuniści zdominowali rynek broni i technologii w ogóle, za co odpowiada korporacja APEX. Później było już standardowo – kryzys w Stanach, bezrobocie, głód, wojny, aż nagle któryś z Koreańczyków nacisnął guzik i wyłączył całą technologię, którą oczywiście Amerykanie kupili od „Wujka Kima”. Okazało się bowiem, że wszystko było sprytnie przemyślanym planem wzorowanym na koniu trojańskim. Na początku siły KPA pojawiły się na terytorium USA z pomocą humanitarną, by w końcu przejść do pełnoprawnej okupacji. Nic nadzwyczajnego.Homefront: The Revolution to sequel gry THQ, ale od innych twórców i... wydawcy. Marka w międzyczasie została sprzedana, i to dwukrotnie. Za grą stoi więc długa i skomplikowana historia.Niczym nadzwyczajnym nie jest też grafika. Oczy co prawda nie bolą od patrzenia, ale gra naprawdę wygląda, jakby była robiona na poprzednią generację sprzętu. Niskiej jakości tekstury, powtarzające się modele budynków, statyczne tła czy brak jakichkolwiek śladów zniszczeń mogły przejść parę lat temu, jednak dzisiaj oczekuję od oprawy czegoś więcej. Z drugiej strony, Homefront: The Revolution powstawał przez ostatnich pięć lat, zatem nic dziwnego, że faktycznie tak wygląda. Twórcy zarzekają się, że finalna wersja będzie prezentowała się o niebo lepiej, ale mam co do tego poważne wątpliwości, skoro premiera już za niecałe dwa miesiące. Zostawmy jednak grafikę, w końcu nie szata zdobi i tak dalej. Jak w The Revolution się gra?
Tu mam pewien problem. Nowy Homefront reklamowany jest jako gra z otwartym światem i w pewnym sensie tak jest. Nie musimy poruszać się utartymi szlakami, a do większości zadań możemy podejść na kilka sposobów. Z drugiej strony, okupowana Filadelfia została podzielona na mniejsze obszary i choć swobodnie możemy się między nimi przemieszczać, to trochę burzy to postrzeganie miasta jako całości. Pokazuje też, że The Revolution powstawał z myślą o poprzedniej generacji, bo gdyby posklejać wszystkie rejony w całość, wyszłaby całkiem spora mapa, z którą starsze konsole mogłyby sobie nie poradzić.Poza podziałem na obszary, mamy też bardziej naturalny podział na strefy: zieloną, żółtą i czerwoną. Pierwsza to swego rodzaju bezpieczna przystań, w której znajduje się kwatera główna ruchu oporu, możemy bez problemu kupić wyposażenie czy porozmawiać z kluczowymi postaciami. Ponadto stąd swobodnie dostaniemy się do każdego z pozostałych obszarów. Również w zielonej strefie będą miały miejsce sceny istotne dla dalszego rozwoju wydarzeń.Żółte strefy to natomiast tereny neutralne. To tutaj mieszka praktycznie cała ludność cywilna okupowanego miasta i mamy wrażenie względnego spokoju w tym sensie, że nikt nie strzela na sam nasz widok. Nie oznacza to, że możemy poruszać się bez przeszkód. Wokół pełno patroli i posterunków Koreańskiej Armii Ludowej (Korean Peoples Army, KPA), a w końcu jesteśmy poszukiwanym terrorystą i żołnierze wroga rozpoznają nas, jeśli damy im wystarczająco dużo czasu.
Te strefy były dla mnie zdecydowanie najciekawszym elementem gry. Sporo w nich dodatkowych zadań, jak zabicie koreańskiego oficera, czy uwolnienie więźniów politycznych zaprzęgniętych do różnych prac. Do tego dochodzi jeszcze konieczność unikania wrogich patroli i wykrycia. Sporo trzeba się skradać i kombinować, a to powoduje, że bardziej wczuwa się w klimat partyzantki.W końcu mamy strefy czerwone. Są to zbombardowane i całkowicie zniszczone rejony, w których przebywać mogą tylko siły KPA bez ostrzeżenia otwierające ogień do każdego, kto nie jest ich żołnierzem. Tutaj ma też miejsce właściwa akcja. Organizujemy zasadzki, wykonujemy różne zadania poboczne typu zniszczenie patrolujących okolicę dronów i tym podobne. Tutaj najbardziej widać też otwartość świata oraz gry, na których Dambuster Studios się wzorowało, co według mnie nie do końca wyszło.Nie ma się co oszukiwać - jak pierwsza część czerpała garściami z Call of Duty, tak Homefront: The Revolution sporo pożycza z gier Ubisoftu, szczególnie z Far Cry’a, choć znajdą się też elementy znane z Assassin’s Creed. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że mamy tu do czynienia z czymś, co śmiało można określić mianem gatunku „Ubigame”. Wszelkiej maści znajdziek i losowo pojawiających się zadań pobocznych jest naprawdę dużo.Czasem są to fragmenty dzienników mówiące o początkach okupacji, kiedy indziej dostajemy komunikat radiowy o wyruszającym właśnie konwoju z zaopatrzeniem, albo o snajperach wroga nękających bojowników o wolność. Skoro już o tych mowa, nie mogło zabraknąć elementu wyzwalania poszczególnych obszarów. Tutaj polega to na tym, że najpierw musimy wystrzelać wszystkich żołnierzy zajmujących jakieś ruiny, a następnie włamać się do przekaźnika radiowego, albo… otworzyć walizkę. Oczywiście nie robimy tego wszystkiego bezinteresownie, bo im więcej obszarów wyzwolimy, tym łatwiej będzie nam wywołać rewolucję, co jest celem gry.W teorii brzmi to bardzo fajnie, w praktyce jednak jest nudne i powtarzalne. Każdy budynek zdobywa się tak samo i nie czuć, że robimy to w konkretnym celu. Mało tego, z jakiegoś powodu wyzwolone obszary zostają nasze na zawsze i choć są intensywnie atakowane przez Koreańczyków, nie mogą oni ich odbić. Trochę słabo, jak na tytuł o zbieraninie słabo wyszkolonych, przypadkowych ludzi walczących z reżimem.
Choć premiera The Revolution już 20 maja, gra nie prezentuje się najlepiej i wcale nie chodzi mi tu o grafikę. Rozgrywka jest powtarzalna i poza pojawiającymi się co jakiś czas ciekawymi zadaniami opiera się na utartym schemacie: wyzwól jakiś obszar, odblokuj w ten sposób zadania dodatkowe, wykonaj je, by zdobyć kasę na ulepszenia, wykonaj główne zadanie, powtórz. Trochę lepiej wygląda to w żółtych strefach, ale one same nie zrobią dobrej gry.Sam projekt świata też zostawia sporo do życzenia. Mamy zniszczone miasto i ludzi mieszkających w poskładanych z blachy falistej schronach, co fajnie buduje klimat, ale grając miałem wrażenie, że sporo elementów otoczenia zostało wykonanych metodą „kopiuj – wklej”. Sterowanie to kolejny słaby punkt, bo ruchy myszy są nienaturalne i utrudniają celowanie, zupełnie jakby ktoś przesadził z ich wygładzaniem.
Do tego wszystkiego szwankuje sztuczna inteligencja zarówno przeciwników, jak i naszych towarzyszy. Często zdarzały mi się sytuacje, w których sterowane przez komputer postacie biegały bez sensu, nie stosując nawet namiastki taktyki.Najgłupszym momentem był natomiast ten, w którym schowałem się ze strzelbą obok drzwi wejściowych do budynku i czekałem, aż kolejni żołnierze będą wchodzić mi pod lufę. W ten sposób udało mi się ułożyć naprawdę spory stos składający się z około 15 ciał. Bo po co korzystać z drugiego wejścia w postaci rozwalonej ściany?Mimo tego, co już napisałem, gra ma swoje momenty. Przede wszystkim jest trudna. Cały czas przypomina nam, że to my jesteśmy przegrywającą stroną. Przeciwnik jest lepiej wyposażony, wyszkolony i dysponuje większymi siłami, zatem bardzo łatwo zostać osaczonym i znaleźć się w sytuacji bez wyjścia. Zwłaszcza że ciągle brakuje nam amunicji, a naboje zdobywamy głównie przeszukując zwłoki koreańskich żołnierzy, co trwa i wystawia nas na ostrzał.Fajny jest też system ulepszania broni. Na początku mamy dostęp do podstawowych giwer typu pistolet, karabin szturmowy czy strzelba, jednak w miarę zdobywania pieniędzy i zasobów możemy dokupywać kolejne elementy, a nawet nowe schematy. Tym sposobem zwykły pistolet możemy zmienić w wersję automatyczną, a karabin szturmowy w lekki karabin maszynowy, albo karabin wyborowy. Jest też oczywiście opcja doczepienia do broni wszelkiej maści optyki, celowników laserowych, większych magazynków i tym podobnych, a twórcy obiecują, że crafting w grze będzie bardzo rozbudowany i odegra istotną rolę.
Graliśmy w tryb kooperacji w Homefront: The Revolution. Piaskownica pod zaborem nie pieści się z graczem. Po zagraniu w demo jedno wydaje się pewne – to nie jest sequel Homefronta z 2011 roku, tylko zupełnie nowa, niezależna gra.Przez większość czasu czujemy też, że nasze działania wpływają na losy miasta, jego mieszkańców i całej rewolucji. Szkoda tylko, że dotyczy to kwestii pobocznych, a nie samej fabuły. Parę groszy rzuconych żebrakowi da nam przychylność mieszkańców danego sektora, podobnie jak uwolnienie grupy więźniów czy zabicie szczególnie okrutnego oficera KPA. Tutaj akurat dobrze udało się zaczerpnąć pomysł z Assassin’s Creed: Syndicate, gdzie nasze działania miały podobny wpływ na otaczający nas świat.Tylko czy to wystarczy, by Homefront: The Revolution był grą nie tyle wybitną, co po prostu dobrą? Na pewno jest inny, lepszy i dłuższy od pierwowzoru, a studio zapewnia, że czeka nas ponad 20 godzin zabawy. Poprawiono też sporo zarzucanych grze błędów, choć ciągle nie wygląda to na tytuł, który premierę ma za niecałe dwa miesiące.Nadal też nie wiem, co studio Dambuster chciało osiągnąć. Na pierwszy rzut oka cel jest jasny – doprowadzić do rewolucji i wyzwolić Stany Zjednoczone spod koreańskiego jarzma. O ile udało się stworzyć atmosferę wojny partyzanckiej i życia pod okupacją, to cały czas miałem wrażenie, że jestem gdzieś obok wydarzeń, a kierowany przeze mnie bohater jest tylko kolejnym, nic nieznaczącym elementem całości. Nie byłoby w tym problemu, gdyby od początku gra nie wmawiała nam, że jesteśmy ważną postacią dla ruchu oporu. Zatem typowa piaskownica, czy jednak coś z głębszą historią?
Kulminacją tego była jedna z misji, w której miała miejsce duża bitwa między siłami KPA, a ruchem oporu. W pewnym momencie zupełnie wyłączyłem się z biegu wydarzeń, poszedłem pozwiedzać okolicę i… nic się nie stało. Nie przegraliśmy, przeciwnik też nie. Zupełnie, jakby czas się zatrzymał.Mam nadzieję, że to po prostu bolączki wczesnej bety, choć według zapewnień jest to w miarę aktualna wersja, a na pewno nowsza niż ta, w którą grał Patryk przy okazji testów trybu kooperacji. Warto też dodać, że na potrzeby pokazu trochę skakaliśmy po poziomach nie zachowując ciągłości wydarzeń, także może w przypadku spójnej historii będzie to prezentowało się lepiej. Obawiam się jednak, że The Revolution okaże się w najlepszym wypadku grą przeciętną, czego bym nie chciał, bo potencjał ma ogromy.