Po drugiej stronie torów, czyli walka o szacunek i równe szanse [Opinia]
Jeszcze raz o CD Projekcie, Cyberpunku 2077 i świecie - głównie tych jego częściach, w których nie żyjemy.
Łukasz Michalik jest redaktorem WP Tech i Gadżetomanii. Napisał setki tekstów o kulturze internetowej, historii oraz wojskowości. Szczególnie polecam znakomitą lekturę o katastrofie tankowca Exxon Valdez, świeży wpis o buntowniczym Tadeuszu Kościuszce, a także recenzję książki "Cyberpunk 1982–2020" [Barnaba].
CD Projekt przesunął w czasie Nigh City Wire, czyli najnowszą prezentację gry "Cyberpunk 2077". Swoją decyzję uzasadnił sytuacją w Stanach Zjednoczonych. To wystarczyło, by szambo wybiło. Bo właśnie w szambo zmienił się społecznościowy strumyk, gdy polscy komentujący za punkt honoru uznali pokazanie się z możliwie najgorszej strony.
- Oto sukces, którego chcieliście. Oto kropki, których nie łączycie! - pisał w niedawnym felietonie Barnaba Siegel, usiłując przebić się przez skorupę ignorancji i rasizmu. Sądząc po niektórych reakcjach, był to głos wołającego na puszczy.
Bo przecież wyrok już zapadł, CD Projekt się sprzedał, "płynie z prądem politycznej poprawności" i "faworyzuje czarnoskórą mniejszość".
Ciekawi mnie, jakie komentarze pojawią się, gdy do tych samych osób dotrze, że "Cyberpunk 2077" rzuci nas w rzeczywistość, którą - z jakiegoś powodu - wielu komentujących wypiera, bagatelizuje albo sprowadza do czegoś w rodzaju ludzkiego zoo.
Pacifica - favela wysokich technologii
Chodzi o Pacifikę - jeden z ważnych obszarów świata gry. Przed laty miał tam powstać luksusowy kurort, ale na skutek wycofania się inwestorów Pacifica to obecnie rejon, "gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie chodzi nocą ani nawet za dnia", jak śpiewał pewien polski wykonawca. Zasiedlają ją przede wszystkim Kreole, których zresztą - mając odpowiedni implant - będziemy mogli w świecie gry zrozumieć.
Kilka lat temu w poświęconym cyberpunkowi felietonie podkreślałem, że miał być ostrzeżeniem, a stał się naszą rzeczywistością. Działa to również w drugą stronę, bo Pacifica nie jest jedynie fantazją twórców gry.
Takie miejsca istnieją lub do niedawna istniały. I nie chodzi tu o "gorsze" dzielnice, typowe dla większości światowych metropolii, czy nawet o zwykłe slumsy, favele czy osiedla "po złej stronie torów", jak to eufemistycznie określała amerykańska popkultura kilkadziesiąt lat temu.
Miejsca zakazane
Chodzi raczej o miejsca takie, jak nazwana od imienia niedoszłego inwestora Wieża Dawida. Centro Financiero Confinanzas, bo tak brzmi pełna nazwa tego obiektu, to nieukończony, 190-metrowy biurowiec w centrum stolicy Wenezueli, Caracas.
Opuszczony przez inwestora, został szybko zasiedlony przez dzikich lokatorów i wzięty we władanie przez lokalny półświatek. Góruje teraz nad miastem niczym wyrzut sumienia, dzierżąc mało chlubny tytuł najwyższego slumsu świata.
Jeszcze dobitniejszym przykładem jest, a raczej było, najgęściej zaludnione miejsce na świecie - Kowloon Walled City w Hongkongu. Cała dzielnica zrosła się tam w jeden koszmarny budynek, z kanionami ścian i niedocierającym do dolnych kondygnacji światłem słonecznym w roli najcenniejszego zasobu.
Gęstość zaludnienia wynosiła tam - w przeliczeniu - około 2 mln na kilometr kwadratowy. Dla porównania, Warszawa ma średnią gęstość zaludnienia na poziomie 3,3 tys. osób na kilometr kwadratowy, a uważane niezwykle zatłoczone Tokio - około 6,5 tys.
Opanowane przez gangi, rządzące się własnymi prawami, częściowo autonomiczne Kowloon Walled City zostało wprawdzie stopniowo rozebrane i do 1993 roku zburzone, ale do dziś pozostaje symbolem zakazanego miejsca i nieudanego pomysłu.
Iluzja wyboru
Po co o nim wspominam? Po to, abyś, drogi Czytelniku, zastanowił się, czy naprawdę sądzisz, że ci wszyscy mieszkańcy Wieży Dawida albo Kowloon Walled City żyli tam, bo było to ich marzeniem? Każdy jest kowalem swojego losu - to brzmi mądrze i dumnie. I w zasadzie jest prawdą, z zachowaniem jednego, istotnego zastrzeżenia: że mamy jakikolwiek wybór.
Życie składa się z sumy drobnych wyborów - powie ktoś. Będzie miał wiele racji, bo do zostania bandytą, ćpunem, złodziejem czy skazanym wiedzie zazwyczaj długa droga złych decyzji. Czasem - jak w przypadku Stanów Zjednoczonych - jest też droga na skróty. Wystarczy, że urodzisz się po niewłaściwej stronie torów.
Statystyka jest nieubłagana. Można posłużyć się nią, jak pijak latarnią - aby podeprzeć, zamiast oświecić. Można także po prostu spojrzeć na liczby i wyciągnąć z nich wnioski. Czarnoskórzy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych są obywatelami drugiej kategorii. Choć segregację rasową zniesiono oficjalnie w 1964 roku, ona nadal działa.
Decyduje przypadek
To prawdopodobne, drogi Czytelniku, że jesteś biały, w miarę zdrowy, całkiem - jak na światową średnią - zamożny, masz dach nad głową, pełną lodówkę i nie tylko pitną, ale na dodatek ciepłą wodę w kranie. Gratulacje, ale w ogromnej części nie jest to twoją zasługą. I nie oburzaj się, proszę, że jakiś Michalik w tym miejscu deprecjonuje twoją ciężką pracę, nieprzespane noce, lata edukacji i wyrzeczeń, bo to wszystko ma jakieś znaczenie. I nikt nie powinien temu zaprzeczać.
Ale jeszcze większe znaczenie ma czysty przypadek.
Gdybyś zamiast w Polsce urodził się 20 lat temu na przedmieściach Mogadiszu, zamiast śnić o husarii, śniłbyś o tym, by bojówkarz nie wyrwał ci jutro worka z ryżem, bo cała rodzina będzie głodować przez tydzień, do kolejnego transportu humanitarnego. Twoje marzenia koncentrowałyby się nie wokół nowego samochodu, smartfona czy wieczoru w kameralnej knajpce, ale do tego, żeby nikt nie ukradł ci baniaka na wodę, którą nosisz z oddalonej o parę kilometrów studni. I jesteś szczęśliwy, bo masz w czym nosić.
Jasne, że są budujące przykłady wyjścia z ogromnej biedy, awansu społecznego, historie self-made manów, którzy z nizin dostali się na sam szczyt. Albo średni, przyzwoity poziom. Zwłaszcza czarowane przez hollywoodzką fabrykę snów Stany Zjednoczone - a świat razem z nimi - żyją takimi historiami. Ale są one tak pasjonujące, bo są wyjątkowe. Dotyczą nielicznych.
Mobilność klasowa
W praktyce mobilność klasowa jest bardzo ograniczona. Aby nie budzić zbędnych emocji, zamiast polskimi przykładami, posłużmy się zagranicznymi. Mijają dekady i pokolenia, a na szczytach władzy - niekoniecznie w Białym Domu, ale szczebel czy dwa niżej - zawsze przewijają się podobne nazwiska. Zawsze jakimś prokuratorem generalnym będzie któryś Kennedy, jakimś gubernatorem Bush, a istotnym kongresmenem pociotek Vanderbilta czy innego XIX-wiecznego miliardera.
Niedawne badanie poddało analizie, jakie rodziny we Florencji były najbogatsze 600 lat temu. Wyniki zestawiono z aktualną listą florenckich krezusów i okazało się, że zarówno 600 lat temu, jak i teraz, największe zasoby znajdują się w rękach tych samych rodów. Mimo setek lat, wojen, rewolucji, zmian granic i obyczajów.
Z nieco abstrakcyjnego poziomu krezusów zejdźmy jednak na poziom przeciętnego człowieka. Niższej klasy średniej, mocno zresztą przetrzebionej przez zmiany, zachodzące w gospodarce w XXI wieku. W Stanach Zjednoczonych jako przeciętny biały mieszkasz zazwyczaj w trochę lepszej okolicy. Chodzisz do trochę lepszej szkoły, a dochód twojej rodziny jest około 2 razy większy, niż afroamerykańskiej rodziny mieszkającej "za torami".
Co więcej, majątek, którym dysponuje twoja rodzina, jest większy około 10-krotnie. Przyszedłeś na świat w nieco lepszym szpitalu pod opieką lekarzy z lepszym doświadczeniem, więc uniknąłeś niedotlenienia, dostałeś w skali Apgar pełną dychę i dobrze słyszysz. Rzadziej chorujesz i masz mniejszą szansę, że twój tato zrobi coś nielegalnego i trafi do więzienia. A gdy będziesz trochę starszy, policja rzadziej będzie przetrząsać ci kieszenie w poszukiwaniu jointa.
Tylko idiota kazałby ci za to przepraszać albo miał ci to za złe. Ale proszę, nie mów, że każdy mógłby być na twoim miejscu, gdyby tylko chciał i się postarał. Niektórzy mają tego pecha, że ich rodzice nie mają jasnej skóry.
Walka o godność
Dlatego - przy moim wielokrotnie podkreślanym sprzeciwie wobec przemocy i braku usprawiedliwienia dla ulicznego bandytyzmu - warto rozumieć kontekst amerykańskich zamieszek. Może on wydawać się mocno abstrakcyjny dla mieszkańca rozwiniętego kraju w centrum zamożnej i spokojnej Europy. I nie chodzi tu - bynajmniej - o cyniczne schlebianie wandalom i usprawiedliwianie fali przemocy. Niestety, prześcigają się w tym niektóre marki, które tym samym plują w twarz protestującym, zrównując z nimi pospolitych bandytów.
Amerykańska uliczna rewolucja to nie jest wystąpienie czarnej mniejszości, która domaga się wyjątkowych praw. To wystąpienie ludzi, którzy od pokoleń byli dyskryminowani ze względu na pochodzenie i kolor skóry. To także protest tych, którzy się z nimi solidaryzują, nie zgadzając się na takie traktowanie współobywateli – teoretycznie – równych wobec prawa. I mają dość sytuacji, gdy Afroamerykanin ginie nie dlatego, że jest np. groźnym bandytą, tylko dlatego, że jest Afroamerykaninem.
Z tego powodu działania CD Projektu nie są fanaberią wielkiej marki. Nie są też podlizywaniem się jakiejś określonej grupie potencjalnych klientów. Są za to odpowiedzialnym działaniem, opartym na zrozumieniu, że gdy jedni giną, a drudzy walczą o godność, nie czas na prezentacje najwybitniejszych nawet gier.
CD Projekt doskonale to rozumie. A ty?