PlayStation Classic - „recenzja”. Rocznik ’94
30.11.2018 15:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To drugie oblicze PSX-a.
Gdy zobaczyłem nagłą zapowiedź PlayStation Classic, wędrując po YouTubie i odświeżając dziesiątki bajkowych wspomnień, układałem sobie w głowie pierwszy zarys tego tekstu. Nostalgiczną bombę pełną zdań zrozumiałych wyłącznie dla wtajemniczonych, dla dzieci lat dziewięćdziesiątych, wychowanków Szaraka. Z kultowymi cytatami, grafikami, nawiązaniami do raczkującej nadal w naszych realiach subkultury. Z podwójną osią narracyjną, gdzie Adam w wersji siedmioletniej oraz Adam w wersji dwudziestosiedmioletniej włączaliby te same produkcje - na innych telewizorach i konsolach, w innych mieszkaniach, innych miastach, z odmiennym wyrazem na twarzy. Jeśli jest bowiem jedna platforma, dzięki której jestem tutaj, czytacie mnie i czasem nawet chwalicie, to jest nią PlayStation. Związane z nią wspomnienia zasługują na teksty najwyższej próby.
Ale następne tygodnie przyniosły kilka refleksji, sprowadzających się do bardzo dalekiego wniosku. Po co? Można po prostu to zwyczajnie napisać. Nie z ignorancją czy wylewką, broń panie boże na motorze. Ale bez metafor, alegorii, bez zagadkowego labiryntu melancholii, bez podwójnej osi, bez wynikającego z niej smutku. Bez komplikacji.
Dokładnie tak, jak - wiecie - Sony przy wypuszczaniu na rynek PlayStation Classic.
Japońska korporacja nie ukrywa specjalnie, skąd pożyczyła pomysł na swój świąteczny przebój, zatem jeśli mieliście kiedykolwiek styczność z miniaturkami NES-a lub SNES-a od Nintendo (albo czytaliście o nich), doskonale wiecie, co zobaczycie w środku stylowego pudełka. Przepięknie, starannie odwzorowaną konsolę (tutaj: oryginalny model PSX-a) w wersji kieszonkowej oraz dwa pady w nietkniętej postaci (tutaj: pierwotne kontrolery, bez gałek analogowych i wibracji). Sprzęt zasilamy najpopularniejszym USB mini, podłączamy do wyświetlacza kablem HDMI, a przewody od padów mają półtora metra, więc w moim pokoju, gdzie od kanapy do telewizora mam dwa i pół metra, komplet wymaga odrobiny gimnastyki. Oto całe technikalia. Jakość użytych materiałów osiem na dziesięć (pusta w środku konsolka, nieco zbyt plastikowa w dotyku). Gra i buczy bez zarzutów. Perfekcyjny gadżet dla retroświra.
W środku, czyli po odpaleniu i kultowym ekranie startowym, mamy „graficzne” nawiązania do najlepszego systemu PlayStation (kolorowe kleksy), karuzelę nostalgicznych okładek, dziwny dla Sony brak polskiego języka choćby w głównym menu, brak jakichkolwiek bajerów, bonusów, dodatków, a nawet Nintendowskich filtrów ekranu. Za to jeśli dojdziecie w którejś grze do fragmentu zmiany dysku, zrobicie to za pomocą przycisku Open. Miły ukłon w stronę dzieciństwa wielu z nas. Tylko pozbawiony tego dreszczyku emocji, czy „na piracie też zadziała”. Lub rzeczywiście otwierającej się klapki. Okej, a skoro całą faktografię mamy za sobą…
Cóż za przedziwny sprzęt! Pod względem zgromadzonych tutaj produkcji, rzecz jasna. PlayStation Classic stara się znaleźć złoty (lub wymuszony przez innych wydawców) środek pomiędzy rzeczywistym pakietem żelaznych klasyków swojej epoki a biblioteką dla bardziej wtajemniczonych, szukających prędzej jakiegoś małego zaskoczenia wprost z piątej generacji konsol. Albo usiłuje stworzyć iluzję samych początków trójwymiaru, pokazać, jak dokładnie wyglądała rewolucja przesiadki na wektorową grafikę. A może chce udowodnić, iż we wszystkich przypadkach wspomnienia przewyższają realne doświadczenie? Naprawdę nie mam pojęcia. Wiem za to, że przenigdy nie nazwałbym tutejszego zestawu autentycznie kluczowym. Co nie jest, zauważcie, równoznaczne z „odradziłbym Wam jego sprawdzenie”. Już tłumaczę!
Każdy, kto miał Szaraka, wie, jakie tytuły były dla niego najważniejsze. Tomb Raider, Spyro the Dragon, Resident Evil, Wipeout, Crash Bandicoot, Silent Hill, Gran Turismo, Metal Gear Solid, Final Fantasy, Tekken, Tony Hawk, Twisted Metal, Castlevania. W zależności od tego, które gatunki były Wam bliższe, powyższą listę wzbogacacie albo o legendy hycania po zawieszonych w powietrzu platformach - Croca, Gexa, Ape Escape, Klonoę - albo japońskie epopeje - Chrono Cross, Vagrant Story, Xenogears, Suikodena - albo następnych pradziadów motoryzacji - Colina McRae, Drivera, Ridge Racer - albo, finalnie, bliżej niesprecyzowane cudeńka w stylu Soul Reavera, MediEvila, Oddworlda, Tomby czy PaRappy. Każdy zatem wie, że wybór dwudziestu (kto uparł się właśnie na tę liczbę w retrosprzętach, do czorta?!) byłby niemożliwy. Zakładając w ogóle, że Sony mogłoby tutaj włożyć, na co miałoby ochotę, bez obracania się na kwestie prawne.
Lubię sobie czasem myśleć, że to dopiero pierwszy epizod przygody. Że ten sprzęt stanie się jednym z dwóch „szarych” klasyków i skoro zawiera głównie wszelkiego rodzaju początki (jak właściwie niegrywalnego Toshindena), to na PS one Classic ogramy dwudziestkę młodszych, rewelacyjnych pozycji. Dzierżąc w łapskach DualShocka, wiadomo. Nie byłaby to głupia strategia ze strony Japończyków, lecz nierealna niczym prędkie zamknięcie przewodu doktorskiego. A zatem nie pozostaje nic innego niż pogodzić się z obecną wizją platformy oraz zwyczajnie zapomnieć o zestawie, który tutaj zobaczyć chcieliśmy. Zrezygnować bez wyrzutów sumienia, jeśli czujecie taką potrzebę. Albo - i tę ścieżkę wybrałem - potraktować malucha niczym bardzo nietypowy suplement retrokolekcji.
Owszem, ze trzy tytuły są absolutnie niegrywalne w tym pakiecie. Do wspomnianego Toshindena dołożyłbym tutaj drętwe Cool Boarders 2 oraz niezrozumiałe pod każdym względem Rainbow Six (czyżby to przez popularność ZUPEŁNIE INNEGO Siege’a?). Zabawa zaczyna się dalej. Krok po opuszczeniu strefy komfortu siódmego Finala, MGS-a oraz Tekkena 3. Bo nawet jeśli znajdziecie wszystkie gatunki, które przyniosły PlayStation niezapomniany status, zaproponowani reprezentanci zwyczajnie intrygują. Nie sądziłem, że ktoś przywróci z niebytu Syphon Filter, Wild Arms, pierwszą Personę (uwaga: w ogóle nie przypomina „piątki”) czy Jumping Flash. To często dziwne, dalekie od perfekcji, nieoczywiste produkcje, którym wystarczy okazać odrobinę ciepła. Oryginalnego Raymana, najpewniej też przez prywatne sentymenty, trudno było mi wyłączyć. Cichym okrzykiem zareagowałem na rozwiązanie mistycznych niegdyś systemów psychodelicznego Intelligent Qube. A pierwszą godzinę Resident Evil, jak się okazało, nadal mam wykutą na blachę.
Sony z tym wymuszonym zapewne przez różnego rodzaju limitacje zestawem osiągnęło coś, czego, jak mniemam, nawet nie planowało. Odbudowało swój wizerunek sprzed dwudziestu trzech lat. Obraz tych bardziej ekstremalnych, wykrzywionych od normy, „dojrzalszych”. Dopiero łapiących rozeznanie w tym przemyśle, zauważalnie błądzących przez pogoń za technologią oraz łapanie się wszystkiego, co mogłoby dać im przewagę w wojnach konsolowych.. PlayStation Classic pachnie połową tamtej dekady, nie zaś spektakularnym jej podsumowaniem. Dzięki czemu ma szansę - w bardzo sprecyzowanych warunkach - wydawać się „dziwacznie” atrakcyjne.
Trzeba jednak perfekcyjnie wiedzieć, kogo planujemy tym ładnie opakowanym emulatorem obdarować. Czy odbiorcę, który pierwsze inicjacje z piątą generacją ma już dawno za sobą? A może kolekcjonera, który w cenie dwóch czy trzech upragnionych okazów dostanie ich jeszcze więcej, do tego z „oryginalnym” padem? Albo kogoś, kto był „tam” wtedy, obserwował wspinaczkę Japończyków na szczyt, a te pozycje oglądał w czasopismach lub osiedlowych gralniach? Wiedzieć, czy sami pasujemy do którejś z tych kategorii, jeśli kupić chcemy do własnego użytku. Bo w przeciwnym wypadku - PlayStation Classic zawiera ze cztery klasyki i cały stos obleśnego raczkowania technologii 3D.
Wybaczcie ekstremalne zwieńczenie. Mnie nietypowa zawartość konsolki leży naprawdę dobrze. Nie mogę jednak udawać, że jako autentyczne kompendium odwala chociaż połowę roboty zeszłorocznego SNES-a Mini. Miejcie to w pamięci. Podejmijcie dobrą decyzję.