Pierwsze wrażenia: Ninety-Nine Nights 2
Ninety-Nine Nights 2 była jedną z tych gier na TGSie, która posiadając ledwo kilka stanowisk była niemal cały czas dostępna do zagrania. Sam w kolejce czekałem jakieś 2 minuty i przez to nie spodziewałem się niczego dobrego. Pierwsza część była znana z tego, że była znana i mimo istnienia niewielkiej grupki fanów, raczej spotkała się z chłodnym przyjęciem. A druga? To aż dziwne, ale druga bardzo mi się spodobała!
Na targach mieliśmy do wyboru 3 plansze - jedną normalną, gdzie kosimy tysiące zwyczajnych wrogów, oraz 2 z bossami. Jako laik serii zacząłem od tej pierwszej, aby zapoznać się ze sterowaniem oraz generalnymi zasadami rozgrywki. Od razu zostałem wrzucony na głęboką wodę, bo już po kilkunastu sekundach ilość zabitych szła w dziesiątki. To pozostało niezmienione - wciąż mamy zastępy głupich jak but oponentów wchodzących nam pod oręż, czekających na zaszlachtowanie. Przez kilka minut zabawy licznik zabitych doszedł do 1000, nieźle. Ważne jest jednak to, czy zabijanie sprawia nam frajdę.
Bez zagłębiania się w tajniki sterowanie wychodzi na to, że mamy raptem lekkie-mocne uderzenie, skok i unik. Siła bohatera tkwi jednak w ciosach specjalnych odpalanych poprzez przytrzymanie bumpera + jednego z kolorowych przycisków. Wtedy możemy zamienić się w wielką, śmiertelną kulę niszczącą wszystko co stoi przed nami, zamienić wszystko dookoła w wielką płonącą pochodnię czy wykonać jeden z innych, ogromnie niszczycielskich i szalenie widowiskowych ciosów. Paski energii umożliwiające ich wykonanie napełniają się bardzo szybko, toteż możemy raz za razem aktywować na ekranie istną orgię efektów specjalnych.
Być może wynikało to jedynie z krótkiego obcowania z tym tytułem, ale mordowanie jest szalenie satysfakcjonujące i ma się ochotę na więcej. Tym bardziej, że szybki rzut oka na menu pozwala zauważyć miejsce na dodatkowe ciosy, których powinno być w pełnej wersji całkiem sporo.
Dodatkowo autorzy zdecydowali się urozmaicić rozgrywkę poprzez dodanie elementów platformowych (skakanie po walącym się moście) i epickich walk z bossami. Jak stanąłem przed gigantycznym, przypominającym wielkością choćby ostatniego bossa z Devil May Cry ogniowym potworze, to aż zrobiło mi się gorąco. Na tych planszach też mamy szeregowych głupków do zabicia, ale potem pozostajemy tylko my i nasz arcywróg. Na każdego z nich trzeba będzie znaleźć sposób, więc zapowiada się miła odskocznia od standardowego parcia przed siebie.
Co mnie zdziwiło to topowa, niesamowicie płynna i elegancka oprawa graficzna. Tekstury są ostre, muzyka epicka, a ilość dodatkowych, świecących i błyskających się efektów przyjemnie razi po oczach. Tak, to jest bezmyślna nawalanka i część gry będzie można przejść pewnie jedną ręką, ale... Do licha ciężkiego, w to się fajnie gra! Z przyjemnością sprawdzę jakąś bardziej rozbudowaną wersję, a na chwilę obecną trzymam kciuki, aby nie zabito tak fajnej, acz odtwórczej, gry monotonią.
Jakub Tepper