Pięćdziesiąt pierwszych ŚMIERCI w Dark Souls 3
Czyli długa i krwawa opowieść o pierwszych pięćdziesięciu zgonach jakie stały się moim udziałem w najnowszym dziele From Software.
Tekst ze swojej natury jest nieco spoilerowaty. Czujcie się ostrzeżeni.
1. Gram na klawiaturze, bo tak skończyłem poprzednie części i jest mi wygodnie. Stawiam na walkę w zwarciu. W lewej łapie tarcza, w prawej długi miecz (a potem topór). Minęła już godzina. Z marszu pokonałem pierwszego bossa (zaczął skubaniec mutować w trakcie walki i zrobił się cokolwiek większy niż był na początku), dokładnie przetrzepałem każdy kąt i jak dotąd nikomu nie udało się zrobić mi więcej, niż tylko drasnąć. To na pewno Dark Souls? W każdym razie za pierwszym bossem był cmentarz i zejście do krypty czy jakichś podziemi pod kaplicą. Zejście podświetlone, żeby nie było wątpliwości, że to właśnie tam należy się udać. Ominąłem je i poszedłem wzdłuż lewej ściany. O, koleś w samych gaciach! I ma katanę! Cholera, ogłuszył mnie… i zdjął jednym ciosem. Jednak umie się bawić tą kataną, cwaniak jeden.
2. Wróciłem do gościa w gaciach. Nie będę przecież szedł dalej, póki mu się nie zrewanżuję. Tym razem nawet go nie drasnąłem. Myślałem że wyprowadza pojedynczy atak, ale poszła seria i złapała mnie w połowie zadawania ciosu.
3. Tarcza ewidentnie na niewiele mi się przydała, więc złapałem miecz w obie łapki z nadzieją, że będę miał trochę większy zasięg, a ciosy mocniej gościa pochlastają. I w rzeczy samej tak było. Do czasu aż mnie ogłuszył i znów zdjął jednym ciosem.
Z toporem wśród nieumarłych, czyli gramy w Dark Souls 3
4. No nie, tak się bawić nie będziemy. Rozebrałem się do rosołu, żeby dorównać mu szybkością i poleciałem prać się po pyskach. Czułem już, że nie ma po co się czaić, lepiej wbiec w niego „na bezczela”, zanim zaatakuje, machnąć trzy-cztery razy i rolka w tył. Odsunąć się, odczekać na uzupełnienie staminy, powtórzyć. I znowu. Ha, i co teraz, golasie? Ano to, że trochę za krótko poczekałem. Ciosy weszły, ale na rolkę w tył staminy już nie starczyło.
5. Grając na klawiaturze i gryzoniu trzeba wcisnąć kółko myszy, żeby zablokować kamerę na przeciwniku. Gorzej, że jak się je przy okazji przypadkiem lekko przekręci, to zmienia się przedmiot podręczny. Tym sposobem zamiast łyknąć Estusa, rzuciłem bombę. Większego wrażenia na nim nie zrobiła. Jego katana na mnie – wręcz przeciwnie.
6. Gość w gaciach (okazuje się, że te gacie to tak naprawdę Strój Mistrza czy tam innego senseia) dawno wącha kwiatki od spodu, a ja jestem już w Wysokiej Ścianie Lothric. Są upiorne psy, chudzi kolesie z pochodniami, gotycka architektura – skojarzenia z Bloodborne nasuwają się od razu. Skojarzenia z pierwszym Dark Souls też, bo na blankach siedzi sobie smoczysko i zieje ogniem wybijając wszystkich nieumarłych wokół. Dusze wpadały aż miło, ale chciałem zobaczyć co jest na dziedzińcu tuż pod smokiem. Czekałem na schodkach aż przestanie ziać i wbiegam. Niestety, podłoga dalej płonęła.
7. Jak zawsze dotąd odzyskałem dusze, ale smoka zostawiłem sobie na moment, w którym znajdę jakiś fajny łuk czy kuszę. Na razie ominąłem go dolnym przejściem, pokonałem rycerza z tarczą i mieczem, znalazłem ognisko, klucz i obiecałem więźniowi wypełnić jego prośbę, nawet rozwaliłem bandę nieumarlaków na dachu zanim jeden z nich zdążył zmutować. Ba, nie dałem się podziurawić kusznikom czekającym aż zejdę z dachu po drabinie. Nie zaszkodził mi nawet drugi rycerz (tym razem z halabardą). Co to to nie. Zaszkodziłem sobie sam wbiegając do pomieszczenia z trzema typami i psem. Bo tam jednak dwa psy były. Przekonałem się o tym wycofując się przed ostatnim kolesiem do sympatycznej, zdawałoby się, alkowy. Coś mnie ugryzło w tyłek, zrobiło się małe zamieszanie no i tak jakoś wyszło, że zginąłem.
8. Tym razem byłem sprytny. Wbiegłem po dusze i wycofałem się aż do przejścia na najwyższą półkę górującą nad pomieszczeniem. Stamtąd zeskoczyłem na niższą, wiszącą ledwie kilka metrów nad głowami tych trzech typów, i zacząłem rzucać w nich bombami kiedy przechodzili obok beczek z prochem. Dwóch wykończyłem, trzeci polazł sobie na balkon i nie wracał. No i gitara. Tyle, że spryt się na mnie zemścił. Życia miałem tak ze 4 milimetry, wszystkie Estusy po drodze zużyłem (koleś z halabardą tym razem lepiej się postarał), a z półki za cholerę nie dało się zejść inaczej, niż zeskakując na podłogę. No to zeskoczyłem.
9. Odzyskałem dusze i wróciłem do ogniska na dachu wieży, bo znów miałem nieprzyjemne spotkanie z halabardą. Udając się po raz kolejny do feralnego pomieszczenia zapomniałem o mutującym nieumarłym na dachu. On o mnie nie zapomniał.
10. Pomieszczenie z trzema Sebami i dwoma Burkami wyczyszczone, grubas z halabardą spacerujący poniżej wokół stosu dostał po łbie za pierwszym razem, udało mi się też uruchomić windę dzięki czemu teraz mogę tu wygodnie wracać z pierwszego ogniska. Jest super. Dobra, było super do czasu aż kawałek dalej wpadłem na trzech zbrojnych (jeden z halabardą, dwóch z mieczami).
11. Trzech zbrojnych przeszło do historii, ale tuż za nimi, po lewej stronie były schody. A na górze fioletowy zbrojny. Stał tyłem, więc zdawało mi się, że dam radę się podkraść i wbić mu miecz między łopatki. Miałem rację. Zdawało mi się.
12. Fioletowy zbrojny i jego ferajna to już przeszłość, podobnie jak drugi boss w grze. Jakieś fruwające paskudztwa przeniosły mnie do opanowanej przez nieumarłych wioski u podnóża góry, na której wybudowano Lothric. Po wyjściu ze znajdującego się na drodze budynku przeczytałem zostawioną przez kogoś notkę. „Uważaj na: grubas” – głosiła. Nie uważałem. I grubas mnie, wybaczcie dosłowność, gorąco przytulił.
13. Grubas okazał się być misjonarką, przynajmniej tak wynikało z czapki, jaką po sobie zostawił. W każdym razie pobiegłem dalej. Nie dałem się nabrać ani na zwinne stworki czające się w ciemnościach, ani na coś udającego kosze na trupy. Mało tego, udało mi się cudem uniknąć śmierci z rąk drugiej misjonarki i znaleźć kolejne ognisko. Tyle, że w pobliżu ogniska kręcił się koleś z piłą do drewna. „Co może mi zrobić koleś z piłą?” – pomyślałem. Odpowiedział dosyć dosadnie.
14. Za kolesiem z piłą był taki jakby zagajnik z białą brzozą, w który ktoś stojący na odległej wieży z gigantycznym uporem pruł gigantycznymi strzałami wypuszczanymi z gigantycznego łuku. Fajnie, bo zabijał wszystkich truposzy, którzy się do mnie garnęli. Niefajnie, bo akurat musiałem tamtędy przejść. Odczekałem więc aż spadnie kolejna strzała i puściłem się biegiem na drugą stronę. Biegnąc postanowiłem złapać jakąś błyskotkę, którą zostawił po sobie jeden z pechowców. I nawet złapałem. Strzałę też mi się, niestety, wyłapało.
15. Tym razem przebiegłem zagajnik bez szwanku i doszedłem do jakiegoś budynku. Z lewej strony straszliwie pachniało bossem, więc poszedłem w prawo. Uwolniłem świat od kolejnej misjonarki i bandy szczurów (z których jeden był większy ode mnie) chowających się we mgle w pobliskich kanałach, dzięki czemu udało mi się otworzyć skrót do poprzedniego ogniska. Cofnąłem się przed kanały i z lekkimi problemami pozbyłem się dwóch kolesi z kotłami, którzy okazali się tak naprawdę kolesiami z piłami, takimi jak ten przy ognisku. Trzeciego nie ruszyłem, bo nie chciałem kusić losu. Dalej była wieża z zabawną windą, na dole której zatłukłem lodowego cerbera podobnego do drugiego bossa i otworzyłem drzwi do nowej lokacji oraz ogniska. Na górze wieży stał zaś jegomość z wielkim łukiem odpowiedzialny za masakrę w zagajniku. Dogadaliśmy się, mam wrażenie, bo obiecał, że nie będzie mnie więcej dziurawił. Postanowiłem zatem wrócić tam gdzie pachniało mi bossem. Po drodze, mniej więcej na wysokości wspomnianej misjonarki, ogarnąłem że po lewej jest ścieżka, którą jeszcze nie szedłem. Prowadziła do niewielkich ruin na skraju przepaści. Akurat podnosiłem pozostawiony tam przedmiot, gdy z góry spadło jakieś paskudztwo. Zamachnąłem się koncertowo i poczwarę zabiłem, ale robiąc to niechcący dałem nura w przepaść.
16. Pierwszy raz straciłem dusze. W strasznie głupi sposób. Biegłem z nowego ogniska do ruin, przy których zanurkowałem w przepaść. Po drodze trzeba było skorzystać z tej zabawnej windy. Tak też zrobiłem. To znaczy prawie, bo zapomniałem, że poprzednio zostawiłem zabawną windę piętro wyżej.
17. Boss okazał się wielki, a sprawę utrudniał fakt, że ataki trzeba było kierować w konkretne miejsce. W dodatku wokół wciąż pojawiali się nowi nieumarli. W pewnym momencie boss podskoczył, upadł tyłkiem na ziemię i coś się spod niego wylało. Najwyraźniej jadł wcześniej kebaba z ostrym sosem, bo plama okazała się żrąca.
18. W pewnym momencie podczas walki ze wspomnianym bossem zawaliła się podłoga, a jemu w dość dziwnym miejscu wyrosła dodatkowa rączka. Niby taka rachityczna i blada, jak u staruszki. Ale jak nią machnął…
19. Trzecia próba z bossem. Tym razem nawet się przewrócił. Na mnie.
20. Boss przeszedł już do historii, a ja wyruszyłem do lokacji za śmieszną windą. Kilka pojedynków z czymś w rodzaju wilkołako-harpii później zobaczyłem w dole świecący się przedmiot. Zeskoczyłem, podniosłem i zadowolony z odkrytego sekretu ruszyłem jedyną dostępną drogą na górę. Po drodze wyskoczyła na mnie jakaś znajoma golasa z kataną. Ścieżka była wąska, a ona machała ostrzem jak wściekła więc kilka sekund później przywitałem się z tym, co mają na spodzie przepaści bez dna.
21. Zemściłem się na babie w gaciach, ale kilkadziesiąt sekund później natknąłem się na trójkę wilkołako-harpii. Tradycyjnie chciałem bić je po kolei, ale kawałek dalej, na podwyższeniu stał jeszcze jakiś kapłan tych poczwar. Coś do nich krzyknął i nagle wkurzyły się wszystkie naraz. A że wilkołako-harpie w dużych ilościach to nic przyjemnego, długo z nimi nie walczyłem.
22. Tym razem udało się zwabić grupę w dwóch turach. Najpierw przybiegła jedna poczwara i dostała eleganckie bęcki, potem podbiegły dwie. I też już prawie dostały bęcki. Niestety postanowiły na mnie wskoczyć. Obie naraz. Przez kila sekund widziałem tylko pióra, a potem pojawił się napis „Nie żyjesz”.
23. Poradziłem sobie z harpiami, zaraz za nimi było ognisko. Przycupnąłem i wróciłem, bo na dole, pod mostkiem którego pilnowały, zobaczyłem interesującą ścieżką. Przekradłem się za plecami wilkołako-harpii do tego cholernego kapłana. Dostał elegancki cios w plecy, zsunął się z podwyższenia, ale w przepaść nie poleciał. Postanowiłem go dobić. Skutek był taki, że polecieliśmy obaj.
24. Dokładnie ta sama historia, co przed momentem. Tyle, że tym razem kapłan nawet nie zechciał mi towarzyszyć w drodze na dół.
25. Tym razem przynajmniej znów polecieliśmy obaj.
26. Poradziłem sobie z harpiami (zawieszony po ciosie w plecy kapłan zarobił z kuszy), wyczyściłem okolicę z sekretów i polazłem dalej. Teren zrobił się podmokły, a ja w najlepsze tłukłem sobie jakieś grzyby i nieumarłych z palami w łapach, aż tu nagle moim oczom ukazało się ognisko. A jak już do niego dobiegłem, zobaczyłem, że raptem kilkanaście metrów dalej spaceruje krab wielkości minivana. Szło mi całkiem nieźle, dopóki mnie nie uszczypnął.
27. Bijąc się z krabem najwyraźniej zawędrowałem trochę za daleko, bo do zabawy ni stąd ni z owąd przyłączyli się dwaj zbrojni kolesie. Jeden miał taką śmieszną maczugę, nawet nie mam mu za złe tego, co mi nią zrobił.
28. Zdecydowałem, że na razie daję sobie spokój z krabem i dwoma zbrojnymi. Trafiłem do ruin, w którym roiło się od nieumarłych. Mieli nawet maga, ale zrobiłem z towarzystwem porządek. Znalazłem wyjście z ruin bardzo blisko ogniska, przy którym ostatnio się odradzałem, więc od razu poczułem się pewniej. Z pewności wyleczył mnie duży, strasznie zajadły koleś z przyczepionym na plecach krzyżem.
29. Problem kolesia z krzyżem i jego kumpli przestał być problemem, więc poszedłem w ostatni niezbadany jeszcze rejon ruin. Kilku zombiaków i magów później znalazłem ścieżkę prowadzącą na małą polanę. Na małej polanie dość nieoczekiwanie pojawił się boss i łupnął mnie dwoma fioletowymi kryształami. Niestety, okazało się, że moja postać może wyłapać najwyżej jeden.
30. Dziad z kryształami okazał się tchórzliwy – po kilku ciosach znikał i pojawiał się w innym miejscu polanki. Cierpliwie za nim biegałem i tłukłem ile wlezie. Problem w tym, że za którymś razem po zniknięciu pojawił się już w czterech odsłonach (to znaczy on i trzy kiepskiej jakości kopie). Byłem dokładnie pomiędzy nimi, więc oberwałem ze wszystkich stron naraz.
31. Po tym jak staruszek znów się zmultiplikował postanowiłem eliminować po kolei jego odbicia, a dopiero na końcu zabrać się za właściwego bossa. Przy pierwszej fali nawet zdało egzamin. Przy drugiej nie bardzo.
32. Kryształowy dziadek przeszedł do historii (tym razem olałem kopie i biłem tylko właściwego), podobnie jak dwóch zabójców, którzy zaczaili się na schodach kawałek dalej. Rozpędziłem też grupę uwielbiających się podpalać truposzy, znalazłem ognisko, przebiegłem cmentarz na którym w nieskończoność wyłaziły z ziemi kolejne trupy. Za cmentarzem znalazłem schody, a na nich upiornego przyjemniaczka z ostrzami w obu łapach, którego od razu ochrzciłem w myślach mianem rozpruwacza. Nie wyglądał na szczególnie szybkiego. Ale, niestety, był.
33. Poradziłem sobie z rozpruwaczem, zwiedziłem pobliskie wnętrze gdzie kopnąłem prowadzącą w dół drabinę (zejść na dół na razie się nie odważyłem) , po czym polazłem schodami w górę i rzuciłem się na dwóch truposzy w szmatach, którzy kręcili się za winklem. Pożałowałem, bo jednak było ich czterech.
34. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu kupiłem od staruszki w Kapliczce Zjednoczenia klucz do wieży znajdującej się na tyłach kapliczki. Miałem już dość użerania się z truposzami i rozpruwaczem, więc postanowiłem sprawdzić co uda mi się tam znaleźć. Znalazłem kilka fajnych rzeczy na dachu kapliczki i tuż pod nim, a potem wspiąłem się na drugą wieżę. Podłoga była dziurawa więc od razu dostrzegłem, że da się zeskoczyć na wystającą półkę i coś tam podnieść. Zeskoczyłem. W pełnej zbroi.
35. Po odkryciu wszystkich sekretów wież (tym razem na golasa i z pełnym zdrowiem) nadal nie miałem ochoty na użeranie się z rozpruwaczem i przyjaciółmi, wróciłem więc do Wysokiej Ściany Lothric zapolować na smoka, który mnie tak brzydko upokorzył kilka godzin wcześniej. Ulepszyłem najmocniejszą kuszę jaką udało mi się dotąd znaleźć, zaopatrzyłem się w odpowiednio duży zapas bełtów, dla pewności zabrałem jeszcze łuk i strzały. Najpierw próbowałem strzelać do niego od przodu, ze schodków, które prowadziły na dziedziniec z płonącą podłogą, ale zadawałem tak żałosne obrażenia, że zrezygnowałem. Pobiegłem więc dolnym przejściem, pozbyłem się rycerza i zacząłem razić gada w okolice ogona. Po wystrzeleniu dwóch pierwszych bełtów z zadowoleniem odnotowałem fakt, że pasek życia zaczął mu się kurczyć w akceptowalnym tempie. Z nieco mniejszą radością odnotowałem to, że przy trzecim strzale odchylił łeb w moją stronę i zrobił ze mnie grzankę.
36. Pozbyłem się smoka (odleciał, prostak, jak poczuł się zagrożony, zostawił po sobie tylko duży odłamek tytanitu) i wróciłem do ogniska w sąsiedztwie cmentarza i rozpruwacza. Przy modlących się samobójcach-podpalaczach zeskoczyłem na znajdującą się niżej półkę tym samym odkrywając skrót prowadzący do drabinki, którą kopnąłem ostatnim razem, gdy byłem w okolicy. W pobliżu znalazłem też bestię czającą się pośród kryształów (ubiłem) i wejście do katedry z moim bieżącym ogniskiem. Postanowiłem zobaczyć co to za stwory pełzają nieopodal wejścia do budynku z drabinką. No więc były to stwory złożone z małych, oślizgłych robaków. Dorwały mnie dwa naraz i nagrodziły niezdrową ciekawość.
37. Tym razem nie dałem się robaczywym pijawkom, złupiłem okolicę i wróciłem do rozpruwacza, oraz dwóch-ale-jednak-czterech truposzy za nim. Dalsza droga prowadziła po dachach. Sporo się tam działo, ale zaznaczmy tylko, że trzech upierdliwych łuczników prawie zrzuciło mnie na ziemię. Wyczyściłem większą część dachów, ale okupiłem to zużyciem wszystkich estusów. Dalsza droga prowadziła przez balkon, po którym przechadzało się dwóch rozpruwaczy. Nie byłem na to przygotowany więc cofnąłem się do miejsca, gdzie wypatrzyłem jakąś błyskotkę. Pilnowała jej misjonarka z wierną świtą. W okolicy było trochę za ciasno, więc zwabiłem ją tam, gdzie wcześniej stali łucznicy i zeskoczyłem na łeb z góry. Niestety, za drugim razem źle wymierzyłem skok.
38. Pozbyłem się misjonarki zaczepiając ją z kładki znajdującej się tuż za dwoma-ale-czterema. Dostała bełtem, wkurzyła się i spadła w przepaść. Tym razem udało mi się dotrzeć do balkonu z dwoma rozpruwaczami w całkiem niezłym stanie. Niestety, do walki włączyli się podpalacze-samobójcy.
39. Wspominałem wcześniej o łucznikach na dachach. Tym razem zdołali mnie zrzucić na ziemię zanim dobiegłem do rozpruwaczy.
40. Za rozpruwaczami znalazłem wreszcie działające drzwi do tej nieszczęsnej katedry. W środku opadło mnie kilku biskupów i pełzający szlam, ale się nie dałem. Dalsza droga wiodła przez wewnętrzną galerię czy też balkon. Kłopot w tym, że opierał się o niego śpiący gigant. Obudził się, rzecz jasna. Miałem nadzieję, że jeśli pobiegnę wystarczająco szybko, to mnie nie trafi. Nie pobiegłem wystarczająco szybko.
41. Zglitchowałem olbrzyma i załatwiłem go z kuszy. Może sobie być duży, ale nie będzie dyktował w jakim tempie mam zwiedzać katedrę. Idąc swoim tempem przeszedłem na drugą stronę kościoła, zszedłem na dół i spotkałem rycerza z wielkim berłem. A jego berło spotkało się ze mną.
42. Za rycerzem z berłem była mała salka. Nie polecam tej salki osobom o słabszym sercu. W każdym razie po krótkim zawale dotarłem na parter katedry. Parter był zalany – po części wodą, po części jakąś oleistą mazią. Za winklem spotkałem drugiego giganta i kilkanaście pełzających szlamów. Olbrzym nie zachował należytej ostrożności i mnie nadepnął.
43. Boss w katedrze ma to do siebie, że jest go… jak by to ująć… dużo. A mi po walce z olbrzymem zwyczajnie zabrakło estusów.
44. W trakcie walki z bossem zepsuł mi się topór. Miecz, którym go w pośpiechu zastąpiłem okazał się zbyt powolny.
45. Boss z katedry przeszedł do historii, udało mi się nawet znaleźć tam kilka sekretów (łącznie z dość skąpo odzianą, długowłosą niewiastą), ale dotarłem do końca tej odnogi świata i musiałem się cofnąć na podmokłe tereny, po których przechadzały się te wielkie kraby. Oczywiście nie mogłem się powstrzymać przed kolejną próbą zmierzenia się ze skorupiakiem. Traf chciał, że w trakcie walki akurat ktoś mnie najechał. O dziwo nie wykończył mnie ani krab, ani niespodziewany gość, tylko dwóch zwykłych truposzy z palami na których się natknąłem próbując przenieść pojedynek z najeźdźcą w bezpieczniejsze miejsce.
46. Znów spróbowałem swych sił z krabem. Pierwszy padł, drugi nie.
47. Dotarłem na prawdziwe bagna zwane Twierdzą Ferrona. To tutejszy odpowiednik Blightown. Na liczniku tylko 40 FPS-ów, woda jest toksyczna, w okolicy pełno bazyliszków wypuszczających chmurkę petryfikacji i futrzaków rozpylających klątwę. Ale mnie akurat zabiło coś wielkości drzewa.
48. Na bagnach znalazłem wieżę, na górze zaś przyjaznego stwora i windę na dach. Na dachu z kolei znalazłem demona. Zdaje się, że odgryzł mi głowę.
49. Pozbyłem się demona, wygasiłem wszystkie trzy paleniska i droga do bossa stanęła otworem. Nawet ognisko dość blisko mgły znalazłem. Boss początkowo wydawał się prosty. Potem okazało się że ma kolegów. To znaczy ja akurat dowiedziałem się o tym w momencie, gdy padłem martwy na trawę po tym jak jeden z owych niespodziewanych kolegów wbił mi wielki miecz prosto w plecy.
50. Okazało się, że ci koledzy bossa to nie do końca koledzy i jemu też czasem przywalą. Z wzajemnością rzecz jasna. W każdym razie poszły wszystkie estusy, ale rozwydrzone towarzystwo ubiłem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Potem ten najgłówniejszy zmartwychwstał, w dodatku dopalony mocą ognia i zafundował mi pięćdziesiątą śmierć w grze.
Sześćdziesiątą zresztą też. Ale to już materiał na inną opowieść.
Rafał Kurpiewski