OST: Ile dni minęło od machnięcia kataną?
Gdy przestajemy grać w gry, a zaczynamy ich słuchać.
W świecie muzyki growej rozróżnić można cztery fundamentalne sytuacje. 1 - gra właściwie nie zawiera muzyki, więc nie ma mowy o ścieżce dźwiękowej. 2 - gra posiada muzykę, która nigdy nie była komponowana z myślą „tworzymy jakąkolwiek sztukę”, więc staje się idealnym tłem dla rozgrywki, lecz nie sposób jej „oderwać” (o ile ma się szacunek do własnych uszu oraz wolnego czasu). 3 - gra zawiera muzykę skomponowaną przez kogoś, kto pragnął dostarczyć, no, „muzykę”, czyli ścieżka dźwiękowa zasługuje na analizę jako samodzielny (mniej lub bardziej) tekst kultury. 4 - w finalnym połączeniu obu to muzyka jest ważniejsza i bez niej gra nie mogłaby normalnie funkcjonować. Wbrew pozorom, uwierzcie, znacie mnóstwo przypadków pasujących do któregoś z czterech wariantów.
Śmiem twierdzić, że najwięcej wariantów znajdziemy w sytuacji trzeciej. No bo gra może być cudowna, ale mieć dziwną, choć ewidentnie przemyślaną ścieżkę dźwiękową. Albo przeciwnie: rewelacyjna muzyka ciągnie za sobą średnią produkcję. Lub obie są tak wyśmienite, iż działają razem niczym buldożer. Ewentualnie jedno i drugie zasysa. A dalej mamy kolejne maleńkie modyfikacje, wiadomo.
Podsuwając Wam dwa pierwsze punkty zaczepienia w OST (więcej informacji na samym dole), chciałbym jednocześnie udowodnić, jak przewrotny czasem bywa los. Nie zawsze potężniejsze większym zostanie, a maluch nieraz przerośnie potencjalnego giganta. Mają poniższe płyty jednak punkt wspólny - obu warto poświęcić trochę czasu. To powinno ostatecznie być najważniejsze.
„Ale wiesz, ma być emocjonalnie, mocno, trochę strasznie, a najlepiej, gdyby wyszły też motywy przewodnie pod całą serię na długie lata!” - tę niewielką sugestię usłyszał zapewne Nathan Whitehead, przyjmując zlecenie napisania muzyki do Days Gone od studia Bend. Do patosu miał smykałkę zawsze, chociaż z grami to łączył raczej rzadko. Niemniej nadrobił zaległości, zobaczył, jak to robią obecnie najwięksi branży, ze strychu ściągnął wszystkie gitary akustyczne, jakie przejął po dziadkach i rodzicach, po czym zrobił sobie kilkudniowe namiotowanie na amerykańskich bezdrożach. Tak bym to widział najchętniej, bowiem soundtrack wciągam jak dobrą używkę.
To taki sam koktajl, jak recenzowana przeze mnie gra. Usłyszycie motywy z akcyjniaków (te wielkie zrywy smyków!), kilka rzeczy horrorowych („The Rager Bear” może zatrząsnąć całym mieszkaniem), ale finalnie musicie zostać z piachem w ustach, poczuć się jak motocyklista bez większego celu w życiu. Jechać przed siebie w parzącym skórę słońcu oraz pomyśleć o czasach utraconych (czy, hihi, dniach minionych!). Dlatego najwięcej jest rozmytych w przestrzeni szarpnięć gitary, samotnego ślizgania się palców po zakurzonych progach. A momenty, na które gra absolutnie nie zasłużyła - te trzy piękne piosenki śpiewane przez sentymentalnych countrymanów - tutaj są stuprocentowymi wyciskaczami łez.
I should've known, should've tried to hold on
And never left your heart where it don't belong
If the wind would change, bring you back again, my love
Come Hell or high water, we will rise above
You are what I believe in, you are enough
Kocham takie utwory. To „Hell or High Water” Billy’ego Raffoula. Absolutna perła tego albumu. Posłuchajcie go zupełnie po ciemku. Zapalcie, jeśli kurzycie. Popatrzcie przez okno. Zrozumiecie.
Czy scena niezależna, nieposiadająca podobnego budżetu, potrafi odpowiadać z godnością? Kwestia gustu tak naprawdę, bo jeśli zamiast filmowych impresji preferujecie kompozycje bardziej „tradycyjne”, odnajdziecie się na niej bez problemu. Bogate instrumentarium zamieniają dobrym konceptem dźwiękowym, wysmakowany szlif ciągotkami do eksperymentu, a powagę - nieprzystającym często luzem. O pracy ludoWica i Billa Kileya nad oprawą Katany Zero na pewno już wiecie, jeśli zetknęliście się z jakąkolwiek recenzją (nie tylko naszą) - to retrowave w najczystszej postaci. Zbiór neonowych szlagierów stąpających na granicy przyjemnego „bujania” oraz złego tripu po LSD.
Po kilku tygodniach braku konkretów ze strony Devolvera ścieżka dźwiękowa gruchnęła w Spotifaje (czyli platformy streamingowe ogólnie), trwa niemal dwie godziny i powtórzę trochę to, co już było pisanie na Poly - jeżeli nie gardzicie psychodeliczną elektroniką, musicie ją poznać. Panowie robią Wam zresztą sporą przysługę, bo pierwszym, tytułowym utworem przez sześć minut dokładnie pokażą, jaki cel im przyświecał. Retrofuturystyczna przejażdżka nocną taksówką po Miami prędko zaczyna się rozpadać, palmy dookoła łamią brutalne potoki syntezatorów, podstawowy puls gubi się w końcu w zupełnym szaleństwie, a gdy chaos nagle ustaje, słuchacz ma pewność - to dopiero początek.
Niestety, podobnie spektakularnych rzeczy nie ma wcale tak wielu. Katana Zero musi również czasem beztrosko płynąć, dawać nostalgiczną esencję całego gatunku, bo cykl zabójstw, krwi, śmierci i powtarzania w grze potrzebuje właśnie takiego radośnie pogrzanego rytmu. Co kilka „standardowych” (wciąż ślicznych, podkreślam!) utworów, które walczą o „ejtisowy” tron z Hotline Miami, wpadnie kolejne „All for Now”, wpuszczając przez uszy następną działkę niepokoju, ale to nadal mniejszość całego albumu. Ach, zmierzycie się tutaj także z odwiecznym dylematem soundtracków - czy lepiej z dostępnego materiału odciąć „growy tłuszcz” i ułożyć dzieło o samodzielnej narracji, czy skoro OST, to należy zawrzeć wszystko? Ja zawsze jestem za pierwszym rozwiązaniem, dlatego drugą połowę „muzycznej” Katany zazwyczaj, przyznam szczerze, ignoruję. Przy fortepianowym „Nocturne” czuję wyraźne zakończenie.
Piękne przykłady. Jak gdyby kwiecień sam nas skłaniał do pierwszych prób pisania o growej muzyce nieco szerzej. Tak, chcielibyśmy przebić się z nowym cyklem. O czym tak dokładniej poczytacie w OST? O bieżących ścieżkach dźwiękowych, o szlagierach z przeszłości, o trendach, o kompozytorach, czasem o nowinkach czy nawet ploteczkach. Szczęśliwie, ta część naszego medium traktowana jest już zupełnie poważnie. Prawie każdemu tytułowi towarzyszy równie intrygująca, jak on sam (jeśli nie mocniej), muzyka, utwory trafiają na winyle, płytki, platformy streamingowe. Dostęp oraz technologia są lepsze niż kiedykolwiek. Wiem - rzucam frazesami, ale dla sporej części naszych czytelników to może być pierwsze starcie z soundtrackami „na poważnie”, w oderwaniu od materiału źródłowego. I mam nadzieję obudzić w nich świeżą ciekawość.
Dawajcie znać, jeśli macie uwagi, pomysły, zastrzeżenia, propozycje następnych tematów XOXO
Adam