Ospa party, czyli o powrotach do Tom Clancy’s The Division
Od premiery The Division nie minął jeszcze rok, zdążyłem w tym czasie zapomnieć o tym tytule, utonąć w czymś innym i wrócić, żeby znów złapać (suchar) bakcyla.
24.01.2017 09:53
Początki biegania po Nowym Jorku wspominam bardzo miło. W zasadzie jedyną rzeczą, która mi przeszkadzała, była konieczność wpakowania w przeciwnika sporej ilości kul, żeby spowodować u niego ołowicę. Ale przymykałem oko, bo konwencję trzeba zaakceptować i… biegałem. Z mniejszym lub większym powodzeniem, próbowałem swoich sił w różnych aktywnościach. Odpadłem z zabawy kiedy okazało się, że jako takie wyposażenie postaci – nie mówiąc o sprzęcie z najwyższej półki – wymaga inwestowania czasu w aktywności, które są dla mnie, grającego solo – ewentualnie z randomami – zwyczajnie za trudne.Wróciłem na chwilę z okazji premiery pierwszego płatnego DLC – Podziemi. Losowo generowana mapa, losowi przeciwnicy, losowe zadania. Parę poziomów trudności, kilka możliwości ich modyfikacji, kolejny pasek doświadczenia do nabijania – to wszystko wyglądało na dość wciągające. Niestety, odpadłem, bo zdobycie sprzętu by podołać wyzwaniom wymagało, powtarzam się, inwestowania czasu w aktywności, których robić mi się nie chciało. Po raz kolejny Division poszło w odstawkę.
Wróciłem miesiąc temu, bo zapomniałem, że drugie DLC, Przetrwanie, nie wychodzi na PS4 w tym samym czasie, co na pozostałe platformy. Wyszła jednak aktualizacja, bodaj 1.5 – i The Division nabrało nowego blasku. Jak powiedział mój znajomy, 1.5 jest dla Division tym, czym dla Diablo 3 był Reaper of Souls. Nie pod względem zawartości, nie dodaje nic do mapy, nie dodaje nowych przeciwników, całość zmian zachodzi raczej pod pokrywą silnika, a dla gracza efektem jest znacznie lepiej działająca maszyna, w której wszystkie elementy w końcu ze sobą grają tak jak należy.Nie czas i nie miejsce tu na wymienianie wszystkich zmian wprowadzonych przez tę aktualizację. Wystarczy chyba fakt, że w końcu ja, niedzielny gracz, mogę odpalić The Division, porobić dosłownie co chcę i dostrzec jakiś postęp, zdobyć nowy sprzęt. Niezależnie od wybranego poziomu trudności, regulowanego przez tak zwany poziom świata (World Tier, dostępnych jest ich pięć) i poziom trudności rozgrywanych misji, gra wcześniej czy później nagradza skrzynką z której wyleci sprzęt na poziomie nam potrzebnym.
Podobnie jest z nagrodami za zadania dzienne i tygodniowe. Niezależnie od poziomu na jakim zrealizujemy zadania, nagrodą będzie skrzynka ze sprzętem na odpowiednim poziomie. Całkiem inną sprawą jest oczywiście element losowy, czyli przydatność wypadających gratów – ale psioczenie na bogów RNG to temat na całkiem inny artykuł.Najważniejsze, że biegając gdzie chcę i robiąc co chcę – zarówno solo jak i w grupie – mogę budować swoją postać w taki sposób jak mi się podoba. Również w tym elemencie Division w aktualnej wersji pozwala się dobrze bawić niezależnie od tego, czy grający jest mistrzem tworzenia synergii i budowania optymalnych kombinacji sprzętu, czy próbuje kombinować według własnego uznania, kierując się raczej intuicją niż dogłębną analizą. Wystarczy dobrać odpowiednio poziom trudności i po prostu się bawić. Sprzęt wypada ze skrzynek i przeciwników (tak, ze zwykłych mobków też) losowo i poza małymi wyjątkami, każdy kawałek oprzyrządowania można zdobyć w dowolnym miejscu. Wyjątkami tymi są specjalne, imienne, przedmioty dające mocne bonusy. Ich zdobycie wymaga zabijania konkretnych przeciwników i oczywiście przychylnego RNG. Ja jak do tej pory zdobyłem jedynie maskę Joe Ferro, która pozwala normalnie funkcjonować, kiedy mój bohater się pali. Nie używam, ale leży sobie w skrzynce i czeka na swoją kolej.Dzięki umileniu zabawy, znalazłem wreszcie w sobie moc, by przyzwyczaić się do faktu, że w niektórych przeciwników trzeba władować kilka magazynków. Bo walka naprawdę nie jest nudna. Wrogowie zmieniają pozycję, korzystają ostro ze swoich umiejętności i naprawdę trzeba wiedzieć kogo jak traktować, żeby radzić sobie lepiej niż słabo. Czuję to szczególnie przy powtarzaniu misji fabularnych z losowo zebranym przez grę towarzystwem. Nie pomoże świetny sprzęt, jeśli nie znasz taktyki przeciwników, jeśli nie wiesz, co może się stać, gdy w grupie z którą za chwilę będziesz walczyć czekają nosiciele szczotek (shotgunów) i paru gości z chlebakami pełnymi granatów. Przydaje się znać miasto, żeby wiedzieć jak podejść do niektórych krytycznych punktów, przydaje się wiedzieć, kiedy i jakie umiejętności będą bardziej przydatne, a kiedy nie zdadzą się na nic.
Dla mnie, który nie siedzi kilka(naście) godzin dziennie przed konsolą łupiąc w jeden tytuł, Division jest teraz świetną zabawą, niezależnie od ilości wolnego czasu jaki akurat posiadam. Poluję na cele specjalne (HVT), robię zadania dzienne, biegam solo albo w grupie w Podziemiach, nie używam teleportu tylko biegam z miejsca na miejsce, bo po drodze coś ciekawego może się trafić – a na pewno wpadnie jakieś doświadczenie.Jedyne miejsce do którego nie zaglądam i na razie nie mam zamiaru to Strefa Mroku (Dark Zone). Próbowałem i nadal nie bawi mnie bycie celem dla innych graczy, którzy – zgodnie z konwencją – polują na innych i znajdują w tym niezłą zabawę. Rozumiem, szanuję, ale jednak równowaga między nagrodą a karą jest w moim przypadku zdecydowanie zachwiana.Mógłbym tu w zasadzie skończyć, podsumować krótko, że Division po pierwszych zgrzytach jednak zaskoczyło i da się całkiem przyjemnie biegać po zimowym Nowym Jorku. Mógłbym, ale nie wypada, bo drugie płatne DLC to rzecz o której zdecydowanie warto wspomnieć. Rzecz, która stawia całą grę na głowie i w definiuje ją od nowa. Przetrwanie to w zasadzie gra w grze – niezależna od wszystkiego co się dzieje poza nią, ale rozgrywająca się na tym samym terenie, opierająca się na tej samej, lekko zmodyfikowanej, mechanice i dająca konkretne korzyści w regularnej zabawie.Zadanie w samych założeniach jest bardzo proste. Należy dostać się do Strefy Mroku, zdobyć lekarstwa i ewakuować. Pogoda jest paskudna, więc od początku zapowiada się ciężko – słaba widoczność, problemy z komunikacją i takie tam. Żeby było bardziej survivalowo, od razu coś idzie źle i śmigłowiec, którym lecimy razem z innymi agentami rozbija się. I tu zaczyna się zabawa. Nasz bohater i reszta agentów trafiają w różne miejsca i każdy zaczyna przygodę na własną rękę. W bezpiecznym miejscu – jednym z wielu rozsianych na mapie. Znajdziemy w nim lekarstwa, materiały potrzebne do wytworzenia ubrania (bo porwany hazmat na siarczystym mrozie nie jest najlepszą opcją) i stół do craftingu, który na początku pokaże nam tylko, jak wiele brakuje do szczęścia.
Pierwsze wyjście na zewnątrz to lekki szok. Wreszcie twórcy zdecydowali się skorzystać z pogody i nie zabrakło im przy tym rozmachu. Śnieżyca, mróz, widoczność malejąca czasem do kilku metrów, brak radaru pokazującego wszystko jak na dłoni. Efekt powagi sytuacji uzyskiwany jest błyskawicznie. Pierwsze kroki na zewnątrz pokazują, że do przetrwania potrzebne jest przede wszystkim porządne ubranie. Jedyne czego potrzebujemy, żeby się lepiej ubrać, to materiały do craftingu – a te trzeba sobie znaleźć samemu. Podobnie zresztą, jak każdy inny element wyposażenia, czy umiejętności, których chcemy używać. Biega się więc z miejsca w miejsce w poszukiwaniu skrzynek, pilnuje się temperatury ciała, by nie zamarznąć, ogrzewa się przy płonących beczkach, szuka każdego schronienia dającego trochę wytchnienia od pogody i próbuje się przetrwać.Przetrwanie jest tu zresztą słowem kluczowym. Trzeba się ubrać. Trzeba zadbać o broń. Trzeba zmienić początkowe wyposażenie na lepsze. Trzeba zdobyć umiejętności. A do tego wszystkiego, trzeba zrealizować zadanie – najpierw zbudowanie filtra, który pozwoli dostać się do Strefy Mroku. Potem znalezienie lekarstw i zbudowanie rakietnicy, która pozwoli wezwać śmigłowiec ewakuacyjny. Potem zostaje jeszcze tylko konfrontacja z przypakowanym myśliwym i upragniona ewakuacja. Jest od czego umrzeć, trzeba znać mapę, trzeba szacować swoje siły w starciu z przeciwnikami, trzeba ocenić, kiedy warto iść do punktów oznaczonych na mapie, gdzie w asyście silniejszych wrogów znajdziemy lepszy sprzęt. Trzeba zdecydować, kiedy nasze wyposażenie pozwala na ruszenie w rejony bliższe Strefie, gdzie przeciwnicy są silniejsi. Trzeba brać pod uwagę wiele elementów a bynajmniej nie wymieniłem wszystkich.
A zabawę zaczynamy chorzy. Dość mocno, bo przewidywany czas do zgonu wynosi około godziny. Nie oznacza to, że rozgrywka może trwać maksymalnie godzinę. Przeszukując otoczenie, znajdujemy środki przeciwbólowe i konkretnie działające lekarstwa. Tabletki od Goździkowej powodują czasowe spowolnienie rozwoju choroby. Konkretne lekarstwa, w cywilu dostępne na receptę, na pewien czas jej rozwój zatrzymują. Postępująca choroba powoduje konkretne skutki uboczne – z czasem coraz częściej, zakłóca działanie interfejsu. Jest wątek na Reddicie, w którym ludzie chwalą się maksymalnymi czasami przejścia całego Przetrwania. Można przekroczyć dwie godziny. Dwie godziny ciągłego napięcia – bo nie dość, że nowy tryb surowo karze za błędy, to jeszcze jest wzbogacony ulubionym przez graczy elementem losowym. Ale nietrudno na YouTube znaleźć speed runy, gdzie ludzie biją rekordy czasowe w drugą stronę. Jedno z pierwszych trafień to bieg dziewięciominutowy.Grając w grupie wcale nie zdobywamy większej ilości sprzętu i zasobów. Tym co znajdziemy, musimy się dzielić. To otwiera nowe możliwości w kwestii planowania kolejnych kroków. I możliwość niezłej zabawy dla maksymalnie czterech osób w jednej drużynie. Na mapie operuje maksymalnie 24 agentów, samotnych albo połączonych w grupy. Można przy tym grać w trybie z włączonym PvP a to znów otwiera sporo możliwości przebiegu każdej przygody.Warstwa fabularna jest tu absolutnie nieistotna, ale dzięki mechanice każda rozgrywka będzie trochę inna, każda historia, będzie trochę inna. Normalnie, rogalik pełną gębą. Z jedną, stałą mapą i z jednym, identycznie wyposażonym na początku bohaterem. Z innymi bohaterami na tej samej mapie. Z ograniczonymi zasobami, losowością znajdowanego sprzętu i z ograniczonym czasem na realizację zadania. Mało tego, dołożyli tu nawet na końcu walkę z bossem i jakby tego było mało, kończąc tego rogalika, dostajemy konkretne nagrody dla poważnej, prawdziwszej rozgrywki, jaką jest The Division w wersji poza Przetrwaniem.
Gra w grze świetnie pokazuje, jak jeden silnik pozwala osiągnąć całkiem inny efekt, wystarczy go tylko lekko zmodyfikować. To świetna droga z której powinni korzystać inni producenci decydując się na wydawanie DLC. Zdaję sobie przy tym sprawę, że znajdą się głosy mówiące o zbyt małej ilości zabawy, jaką dostarcza Przetrwanie. Nie będę przekonywał, że jest inaczej, ja bawię się świetnie. Jestem przy tym ciekaw, czy będą coś w nowym trybie zmieniać. Podziemia z tego co kojarzę, przeszły lekkie zmiany przy którejś aktualizacji, więc pewnie i tu będzie podobnie. Idealnie byłoby w jakiś sposób połączyć mechanikę obu dodatków. Losowość podziemi z ciśnieniem Przetrwania.