Odwiedziliśmy Amsterdam, by zobaczyć premierowy pokaz World of Tanks: Blitz
Mobilne czołgi od Wargamingu wyszły z fazy testów i zawitały na App Store w finalnej wersji. Wbrew pozorom granie na iPadzie sprawdza się naprawdę dobrze.
Miał być czerwiec i dotrzymano terminu. Jak zapewne pamiętacie, Wargaming nie strzelał ślepakami i najpierw udostępnił wersję beta World of Tanks: Blitz, dzięki której dopracowano kod i pomysły, a także przygotowano serwer pod finalny produkt.
Co ja gram: Beta World of Tanks Blitz, czyli czołgi na tablecie World of Tanks: Blitz trafił póki co jedynie na urządzenia z logiem nadgryzionego jabłka. Podobnie jak inne wersje czołgów, również ta jest darmowa, oferuje ponadto ten sam model biznesowy - opcjonalne mikrotransakcje. Podobnie jak przy okazji wersji beta, tak i na pokazie mocno akcentowano fakt, że World of Tanks: Blitz nie jest portem z PC-tów, ale tworzoną od zera produkcją w pełni przystosowaną do urządzeń mobilnych. To widać i czuć. Niejednokrotnie grałem w tytuły, do których na siłę dodano wirtualny kontroler i jak sami wiecie, prawie nigdy się to nie sprawdza. W przypadku Blitz wszystko natomiast „gra i buczy”, a zarówno system sterowania, jak i rozgrywki pasuje do tabletu czy telefonu wprost idealnie. Wirtualna gałka i przyciski reagują błyskawicznie, tryb snajperski włącza się bez najmniejszych problemów. Co jednak najciekawsze, bezproblemowo działa połączenie. Sam system wskakiwania do meczów jest banalnie prosty i naszym jedynym zadaniem, po kilkukrotnym stuknięciu w ekran, jest odczekanie krótkiej chwili, podczas której jesteśmy dołączani do starcia.
Nie wiem, na ile jest to moje odczucie, a na ile fakt, ale wydaje mi się, że na prywatnym iPadzie 3 World of Tanks: Blitz wygląda minimalnie gorzej niż na najnowszych tabletach z pokazu. Nie zmienia to jednak tego, że nawet na tak leciwym sprzęcie Blitz działa w miarę płynnie, zaliczając minimalne „dropy” przy starciu większej ilości czołgów. Wargaming musiał jednak pójść na ustępstwa, dlatego liczbę czołgów na mapie ograniczono do 14. Oznacza to więc, że stają naprzeciw siebie dwie ekipy złożone z 7 maszyn. W grze znajdziemy 90 czołgów produkcji amerykańskiej, niemieckiej i rosyjskiej, podzielonych na 4 klasy maszyn: czołgi lekkie, średnie, ciężkie oraz niszczyciele czołgów.
Właśnie na amsterdamskim pokazie dowiedziałem się, że gram w World of Tanks: Blitz źle. To znaczy prawda jest taka, że na iPadzie idzie mi i tak najlepiej jeśli chodzi o czołgi od Wargamingu, ale nie spodziewałem się, że tak duże znaczenie ma tu komunikacja z towarzyszem w plutonie (nowością względem bety są dwuosobowe plutony). Doskonale widać było to również po pozostałych grających. Wszyscy ci, którzy postanowili bawić się w milczeniu, praktycznie od razu rozkładali gąsienice na placu boju. Jednak nawet szczątkowe informacje o położeniu jednostek drużyny przeciwnej przekazane przez towarzysza potrafiły odwrócić losy pojedynczego starcia albo przeprowadzić „przyjaciela” do drugiej bazy. Brzmi logicznie, jednak dla mnie w sieciowych bojach na iPadzie to pewna nowość, która trochę zmieni podejście do wieloosobowej zabawy na tej platformie.
Tom Putzky i Marcela Koster, fot. Polygamia
Po dość konkretnej przygodzie z betą World of Tanks: Blitz nie jestem pełną wersją zaskoczony. Zlikwidowano drobne mankamenty występujące w tamtym kodzie, dodano dwuosobowe plutony i komunikację głosową. Wskakiwanie do sieciowych starć działa sprawniej, a tekstury wydają się być bardziej dopieszczone. Jeśli boicie się, że urządzenia z dotykowym ekranem nie sprawdzą się w czołgach, to porzućcie wątpliwości i dajcie Blitz szansę. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że odejdziecie od iUrządzenia dopiero kiedy rozładuje się bateria. Prowadzący premierowy pokaz Tom Putzki, Marcela Koster i David Duavilliers wspomnieli, że chcieliby zrobić z World of Tanks: Blitz tytuł, który sprawdzi się w e-sportowej rywalizacji. Mam jednak wrażenie, że to zbyt mało popularna wśród „core'owych” graczy platforma, choć sama gra ma ku temu duże predyspozycje. Obym się mylił.
fot. Polygamia
A sam Amsterdam? To fascynujące, że „atrakcje”, które w każdym normalnym europejskim mieście ukryte są gdzieś głęboko w podziemiu, tu są wyeksponowane. A ludzie jacyś tacy mniej zestresowani. W przeciwieństwie do mnie - wraz z resztą mediów zostaliśmy bowiem obrani na cel przez tabuny rowerzystów, którzy nie pozwalali nam przejść na drugą stronę ulicy. Jeśli więc kiedyś traficie do Amsterdamu, to pamiętajcie - rowerzysta ma zawsze pierwszeństwo. Przed pieszym, samochodem, a nawet tramwajem.
Paweł Winiarski