Od zagadek do zombiaków, czyli najciekawsze gry z cyfrowej dystrybucji w 2010 roku
W ostatnich dniach roku nie da się uciec od próby podsumowania minionych 12 miesięcy i wybrania gier, które najbardziej weszły nam w ich ciągu do głowy. Do cyfrowej dystrybucji trafiło w 2010 roku mnóstwo ciekawych produkcji, ale w redakcyjnym gronie doszliśmy do wniosku, że najmocniej zapamiętamy właśnie poniższą dziesiątkę. Zapraszam na krótką wycieczkę po najlepszych grach mijającego roku. W kolejności chronologicznej!
30.12.2010 | aktual.: 15.01.2016 15:46
The Misadventures of P.B. Winterbottom
Jednym z pierwszych hitów bieżącego roku było Missadventures of P.B Winterbottom. Przeurocza gra logiczna, w której musieliśmy pokierować krokami tytułowego łasucha tak, by ostatecznie udało mu się położyć łaknące słodkości łapki na idealnym wypieku. Dokonanie tego nie byłoby możliwe bez armii klonów. Każda kolejna kopia Winterbottoma oddana do dyspozycji gracza powodowała, że gracz musiał włączać swój mózg na wyższe obroty. Gra była tak cudownie zakręcona, że doczekała się nie jednej, a aż dwóch recenzji, które znajdziecie tu i tu.
Toy Soldiers
W ślad za Winterbottomem poszły plastikowe żołnierzyki z Toy Soldiers, choć ta produkcja nie wywracała już mózgu na lewą stronę. Jak w każdej grze z gatunku tower defence przede wszystkim liczył się w niej plan na jak najskuteczniejsze zabezpieczenie swojej bazy przed nacierającymi falami wrogów oraz analiza porażek i eliminowanie błędów. Gra nie należała do najłatwiejszych, a dodatkowo zmuszała gracza do wzięcia sprawy w swoje ręce i pokierowania ostrzałem czy nalotem, by zdobyć bonusy punktowe, bez których rozwój i naprawa umocnień były niemożliwe. Wielokrotnie powtarzałem, że fanem tego gatunku nie jestem, ale Toy Soldiers po prostu mnie oczarowało, o czym możecie przeczytać w minirecenzji.
Joe Danger
Jednak tak naprawdę naszą zręczność i precyzję w operowaniu padem przetestował dopiero Joe Danger. Wielu graczy było przekonanych, że będzie to kopia wciąż świetnie sprzedającego się Trials HD, ale już w kilka chwil po premierze okazało się, że szalony kaskader ma swój własny urok i przede wszystkim jest dużo bardziej przystępny od konkurencji. Samo przejechanie od startu do mety nie było szczególnie trudne, ale zabawa zaczynała się dopiero, gdy chcieliśmy zaliczyć wszystkie dodatkowe wyzwania i pobić punktowe rekordy znajomych. Wtedy okazywało się, że gra ma głębię, o której na pierwszy rzut oka byśmy jej nie podejrzewali. Pamiętam, że któryś z recenzentów porównał Joe do pozornie infantylnych gier od Nintendo, w które jednak jakoś magicznie wsiąkamy i bezwiednie, z uśmiechem na ustach, zbieramy kolejne gwiazdki, monety czy inne błyskotki. Lepiej się tego nie da opisać.
DeathSpank
Już nie tylko uśmiech, ale wręcz rechot towarzyszył nam podczas zabawy z dwiema częściami DeathSpank. Ta, ubrana w szaty cRPG, satyra autorstwa Rona Gilberta bezlitośnie wyśmiewała niepotrzebne nadęcie wielu gier, w których kolejni śmiałkowie cudem ratują od zagłady kolejne światy. W DeathSpank niezbyt rozgarnięty, ale wciąż bardzo zadowolony z siebie, bohater udowadnia, na jak wiele czasem niezbyt heroicznych wysiłków jest gotów, by zdobyć potężny artefakt zwany Artefaktem. Misje z pozoru wydają się standardowe, ale rozwiązania wielu z nich wzbudzają szczery śmiech. Podobnie jak dialogi, w których tytułowy bohater często nabija sobie guzy o "czwartą ścianę". Sprawdźcie recenzję, bo nie wiem, czy mieliśmy w tym roku równie śmieszną produkcję.
Limbo
Na pewno nie było nią Limbo - gra, którą z braku lepszego określenia można zakwalifikować jako logiczną, choć tak naprawdę zaledwie kilka przeszkód sprawiało autentyczne problemy szarym komórkom. Trudniej było znieść niesamowicie depresyjną atmosferę desperacji brnącego na spotkanie swojej siostry chłopczyka (widma?). Śmierć czekała tam na każdym kroku, na ekranie dominowała czerń mieszająca się z ziarnistą szarością, a gracz popychany był do przodu nikłą nadzieją na szczęśliwe zakończenie. Gra była co prawda krótka i w związku z tym nieco za droga (o czym pisałem w recenzji), ale jej smutne piękno wkraczało na terytorium, po którym rzadko zdarza nam się wędrować. Zmuszała do myślenia i tworzenia własnych interpretacji mrocznego świata i jego mieszkańców. Właśnie dlatego znalazła się w tym zestawieniu.
Lara Croft & The Guardian of Light
Gdy już wygrzebaliśmy się z emocjonalnego dołka, światło dzienne wreszcie ujrzała Lara Croft. Uderzenie było podwójne, bo nie dość, że przygoda została ukazana w rzucie izometrycznym, to Guardian of Light powstawało z myślą o współpracy dwóch graczy. Lara i Totec nie łączyli sił jedynie w walce z potworami, ale przede wszystkim przy rozwiązywaniu zagadek i ucieczkach przed śmiercią z powodu uruchomienia setek starożytnych, ale wciąż śmiercionośnych pułapek. Akcja przeplatana chwilami ciężkiego główkowania dwójki graczy sprawdziła się fantastycznie i mam nadzieję, że seria będzie kontynuowana. Konrad i Marta również bawili się świetnie.
Scott Pilgrim vs the World: The Game
Później ekranami naszych nieprzyzwoicie wielkich telewizorów zarządziły równie olbrzymie, kolorowe piksele za sprawą Scott Pilgrim vs the World: The Game. Do momentu odpalenia gry miałem jedynie mętne pojęcie, kim jest tytułowy bohater, ale już w kilka chwil później stwierdziłem, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Dziką radochę sprawiało mi nawalanie w dwa przyciski tylko po to, by rozkoszować się dobiegającymi z głośników 5.1 trzaskami i piskami rodem z kilku generacji sprzętu grającego wstecz. Wbrew pozorom gra nie była taka prosta. Przynajmniej do momentu, aż trochę podpakowaliśmy swoją postać, lub zaprosiliśmy do zabawy znajomego (albo i trzech) - wtedy szanse się wyrównywały i choć chaos czasem dawał się we znaki, to zabawa była przednia.
Super Meat Boy
O ile tytuł najbardziej brawurowego skoku w erę retro zgarnął Scott Pilgrim, to do trofeum za największą ilość upokarzających śmierci głównego bohatera musi powędrować do wciąż ociekających krwią łap Super Meat Boya. Mario, by dowiedzieć się, że Brzoskwinka jest jednak w innym zamku, musiał połazić po rurach i pokonać kilka żółwi. Tytułowy bohater dzieła ludzi z Team Meat musi przemierzać labirynty pełne wielkich obrotowych pił, zabójczych laserów i rozpadającej się pod jego krwawiącymi stopami podłogi. Jakby tego było mało, każda pułapka zaprojektowana jest z sadystyczną precyzją i wystarczy kichnąć w trakcie skoku, by Meat Boy swoimi szczątkami udekorował najbliższe otoczenie. Ode mnie gra otrzymuje jeszcze statuetkę za najwięcej złamanych postanowień "na dziś już wystarczy". Minirecenzja czeka tu.
Po śladach krwi i flaków doszliśmy do dwóch ostatnich gier, które postanowiliśmy wyróżnić.
Dead Nation
Dead Nation za jednym zamachem obaliło dwa założenia, które w moim mniemaniu były kuloodporne. Po pierwsze, okazało się, że zombiebójstwo wcale nie musi oznaczać nudy i ziewania, gdy kolejne hordy ożywieńców posłusznie kładą się pokotem wokół bohatera (a nawet dwóch). Autorzy świetnie operowali tempem akcji, dzięki czemu gracz nie przyzwyczajał się szybszego bicia serca i ciągle musiał mieć w gotowości nie tylko broń, ale też szare komórki, na bieżąco układające plan postępowania na wypadek ataku hordy. To wiąże się zresztą z drugą obaloną tezą. Strzelanina z widokiem z góry może stawiać na coś innego, niż podkręcana z każdym, kolejnym poziomem efektowność, liczona tylko w coraz większych wybuchach, i liczniejszych przeciwnikach. Naprawę ucieszyło mnie to, że o ile małpia zręczność się tu przydaje, to z ptasim móżdżkiem przebić się do punktu kontrolnego będzie już bardzo trudno. Recenzję znajdziecie tu.
Minecraft
Zombie nie mogło zabraknąć także w Minecrafcie, dziwacznej mieszance sandboksa z survival horrorem, w której można zrobić wszystko: od zamku przez kalkulator po model statku ze Star Treka. Zetnij drzewo, zrób kilof, wydrąż dziurę w ziemi, przetrwaj noc uciekając przed zombie, znajdź złoże żelaza, zrób lepszy kilof, wydrąż większą dziurę w ziemi. Albo wybuduj wieżę sięgającą chmur. Jedynym ograniczeniem w Minecrafcie jest wyobraźnia graczy, który z miejsca oszaleli na punkcie stworzonej przez samotnego Szweda gry. Teraz Markus Persson jest milionerem, a zarobione na Minecrafcie pieniądze przeznaczył na dalsze rozwijanie Minecrafta, tym razem już z kilkuosobowym zespołem. A także na ślub. O tym, jak łatwo z(a)gubić się w morzu możliwości przeczytacie tu.
A już za chwilę... Rozpocznie się kolejny rok cyfrowych dobroci!
Patrząc na zapowiedzi Stacking, Might & Magic: Clash of Heroes, Trine 2, Journey, Outland, Magicka, Dungeon Defenders, Swarm, Bastion czy Fez jestem pewien, że za 12 miesięcy, pisząc podobne podsumowanie również nie będę miał najmniejszych problemów z wymienieniem przynajmniej dziesiątki świetnych i wartych zapamiętania gier. Oby było ich jak najwięcej!
Maciej Kowalik
Zombie nie mogło zabraknąć także w Minecrafcie, dziwacznej mieszance sandboksa z survival horrorem, w której można zrobić wszystko: od zamku przez kalkulator po model statku ze Star Treka. Zetnij drzewo, zrób kilof, wydrąż dziurę w ziemi, przetrwaj noc uciekając przed zombie, znajdź złoże żelaza, zrób lepszy kilof, wydrąż większą dziurę w ziemi. Albo wybuduj wieżę sięgającą chmur. Jedynym ograniczeniem w Minecrafcie jest wyobraźnia graczy, który z miejsca oszaleli na punkcie stworzonej przez samotnego Szweda gry. Teraz Markus Persson jest milionerem, a zarobione na Minecrafcie pieniądze przeznaczył na dalsze rozwijanie Minecrafta, tym razem już z kilkuosobowym zespołem. A także na ślub.