Obejrzałem film Mortal Kombat. Teraz mam ochotę pograć w grę [Recenzja]
Nowy "Mortal Kombat" kina nie zbawi. Nie zbawi też filmowych adaptacji gier wideo, ale nie przyniesie im przesadnego wstydu. Sprawdzi się natomiast jako niezobowiązująca, krwista rozrywka na leniwe niedzielne popołudnie.
27.04.2021 11:56
Jaki "Mortal Kombat" w 1995 r. był, każdy widział. A jeśli nie widział, to lepiej niech nie sprawdza. Nostalgia działa cuda i film, przynajmniej w mojej w pamięci, zachował się świetnie. Dla wielu była to przecież pierwsza ekranizacja gier wideo widziana w kinie. I wtedy wrażenie robiła piorunujące. Z powrotem do tego filmu po latach bywa natomiast różnie. Ale o tym kiedy indziej.
Kulisy powstania "Mortal Kombat" 2021 były jasne i klarowne – oddać sprawiedliwość tym, którzy w 1995 r. spodziewali się pełnokrwistego fatality, a w zamian otrzymali kino niemal familijne. Simon McQuoid uzbroił się zatem w kategorię R, pograł w gry i ruszył na plan.
Mortal Kombat wchodzi w XXI wiek
W kinie kopanym, którego centrum jest morderczy turniej, fabuła stanowi kwiatek do kożucha, miejmy ją więc za sobą. Ziemia przegrała tytułowy "Mortal Kombat" dziewięć razy. Jeśli przegra po raz dziesiąty, Shang Tsung przejmie nasz świat i wszyscy będą mieć przegwizdane. Lord Raiden zbiera zatem drużynę (choć trudno oprzeć się wrażeniu, że ta zbiera się sama) ziemskich wojowników, żeby ich wyszkolić i pokonać wroga. Nasze barwy reprezentują: Jax, Sonya Blade, Kano, Liu Kang, Kung Lao oraz ten nowy – Cole. Po drugiej stronie barykady czekają Sub-Zero, Goro, Mileena, Kabal, Nitara i Reiko.
Zanim dojdzie to pierwszych fatality, ziemska ekipa musi odkryć w sobie moc. Dosłownie. Jax, Sonya czy Cole swoje flagowe ciosy poznają dopiero na naszych oczach. Kano również. Mniejsze czy większe fabularne bzdurki to codzienność każdego fana "Mortal Kombat", przejdźmy zatem do dania głównego.
Tak – jest krwawo. I to bardzo. Nie zabrakło też spektakularnych fatality. Część widzieliśmy na zwiastunach, inne mignęły we fragmentach. I nadal najlepszym jest finał potyczki Kung Lao vs Nitara. Fanservice również działa na najwyższych obrotach. Usłyszycie wszystko, czego miłośnicy serii MK, mogliby sobie zażyczyć. Jest "flawless victory", "fatality" czy "get over here!". Pojawia się nawet "Kano wins", które wypowiada sam Kano, pełniący w filmie rolę nadwornego błazna, rzucając mniej lub bardziej suche żarty na prawo i lewo.
Aktorsko jest nierówno. Każdą scenę kradnie Joe Taslim (Sub-Zero), do spółki z Hiroyuki Sanadą (Scorpion) oraz Josh Lawson (Kano). Reszta ekipy to raczej festiwal ekranowej nieporadności. Palmę niechlubnego pierwszeństwa dzierży Mehcad Brooks, czyli ekranowy Jax, który ma w sobie tyle gracji, co taczka gruzu. Najbardziej nieszczęsnym wyborem jest jednak główny bohater.
Pal licho warsztat aktorski, na tle kompanek i kompanów najgorzej nie wypada. Kompletnie nie umiem natomiast zrozumieć pomysłu wprowadzenia nowego bohatera. "Mortal Kombat" ma kilkanaście odsłon, przez które przewinęło się 97 postaci. Naprawdę nie znalazł się nikt, kto pasowałby do wizji pana Simona McQuioda?
Mortal Kombat. To nie jest kino familijne
Jeżeli widzieliście otwierającą sekwencję filmu, w której walczą Bi-Han (późniejszy Sub-Zero) z Hanzo Hasashim, wiecie, że nowy "Mortal Kombat" potrafi wyglądać zjawiskowo. Sęk w tym, że kolejna walka na podobnym poziomie pojawia się w filmie mniej więcej po godzinie.
Wielu rzeczy spodziewałbym się mniej niż przegadanego Mortala, a tu proszę. Niespodzianka. I owszem – jak fabuła w końcu ruszy, to od razu z kopyta. I jakoś te niecałe dwie godziny mijają. Do tego w miarę bezboleśnie. Ale w rezultacie otrzymujemy film, który wiele o tytułowym turnieju mówi, by finalnie w ogóle go nie pokazać.
Flaki i kończyny fruwają w "Mortal Kombat" jak należy, gorzej z samymi choreografiami. Te są nierówne i wielokrotnie przypominają barową bójkę niż krwawy balet, z jakim kojarzymy serię gier. Zabrakło finezji i umiejętności. I to nie tylko bijącym się, a montażyście, który zamiast pomagać w oglądaniu walk, postanowił pokrzyżować widzom szyki. Widać też budżetowe niedostatki. Zwłaszcza w scenografii. Świątynia Lorda Raidena momentami trąci momentami plastikiem i sztucznością, a i niektóre efekty specjalne pachną latami 90.
Mrugnięć okiem do fanów serii "Mortal Kombat" jest pewnie więcej, niż zdążyłem zarejestrować. Gdzieś w tle miga Nightwolf, Baraka, Kotal Kahn i Johnny Cage, który jest ewidentnie szykowany pod sequel. Wprawne oczy dojrzą również artefakty należące do Kitany oraz Shinooka.
Mortal Kombat. Będzie sequel?
Jaki jest nowy "Mortal Kombat"? Nierówny to chyba najlepsze określenie. Świetne walki mieszają się z przeciętnymi, fatalne aktorstwo z przyzwoitym, masa gore z wiejącą z ekranu nudą. To bezapelacyjnie lepszy film niż "Mortal Kombat: Anihilacja" (ale trudno powiedzieć, czy istnieje film gorszy) i na pewno sprawniejszy niż klasyk z 1995 r. Natomiast po jego obejrzeniu nabrałem ochotę na jedno – włączenie "Mortal Kombat 11" i wzięcie sprawy w swoje ręce.
Czyli we wszechświecie nic się nie zmienia. Chcecie najlepszą ekranizację "Mortal Kombat"? Oglądajcie "The Raid". Najlepiej obie części.
Ocena: 2,5/5.