Obcy: Przymierze - recenzja filmu. Ile Obcego w "Obcym"
Wiecie, że w kosmosie nikt nie usłyszy. Ale nie jest pewne, z jakiego powodu będziecie krzyczeć.
To nie tylko powrót do uniwersum rzuconego na żer kilku obdarzonych odmienną wrażliwością reżyserów i poszatkowanego przez popkulturę nie do poznania w ciągu niemal czterdziestu lat. Tym był przecież w domyśle także "Prometeusz", nawet jeśli pozbawiony obciążającego "obcego" w tytule, który zamiast "odpowiadać", począł kreślić sobie tylko wiadomą mapę autonomicznej podserii. To również powrót Scotta do grona twórców zasługujących na szacunek, ponieważ nęcący z kin po jego odświeżającym, głośnym i docenionym "Marsjaninie". Popatrzcie z tej perspektywy - nie mielibyście wysokich oczekiwań po "Przymierzu", gdyby debiutowało chwilę po "Exodusie", prawda? Tymczasem wiecie, że Ridley oraz science-fiction to nadal dobrany romans. Skoro zatem sequel "Prometeusza" reklamuje się już jako "Obcy", mieliście prawo ustawić poprzeczkę wysoko.Przymierzając się do wizyty w kinie, warto ostatecznie określić swoją opinię na temat poprzedniego okołoobcego filmu. Nie dajcie się zwieść rozwieszonym na przystankach plakatom - to jeszcze nie "Alien", którego kochacie od młodości. Po takiego chyba lepiej zgłosić się do elektronicznej Izolacji. Ba, nie sądzę nawet, by w przyszłości filmowa seria mogła zatoczyć jakieś idealne koło. Jasne, że Scott powoli tłumaczy, czym tak naprawdę był ósmy pasażer Nostromo, lecz z nowonabytą świadomością trudno będzie wrócić do mentalnego tabula rasa, dzięki któremu kostium ksenomorfa tak mocno straszył. Reżyser ma wobec naszego ulubionego obcego zdecydowanie więcej szacunku niż Jean-Pierre Jeunet lub ktokolwiek tam odpowiedzialny był za obie inkarnacje sieczki z Predatorami (pamięć wypiera nieistotne informacje). Ale miesza. Miesza mocno.
Osobiście nie mam mu tego za złe. Bo wcale tak negatywnie "Prometeusza" nie wspominam. Naprawdę, odświeżyłem tę kontrowersję dzień przed "Przymierzem". Największe problemy egzystecjonalnej draki z Inżynierami leżały na fundamentalnym poziomie - idiotyczne decyzje bohaterów ("Jaki ładny syczący groźnie robal z ząbkami! Możesz go pogłaskać. Zaufaj mi, mam doktorat") byłyby idiotyczne nawet gdyby film rzeczywiście jakoś się wiązał z "Obcym". A że w genezę banalnego horroru reżyser wpycha poszukiwania odpowiedzi na Jedyne Istotne Pytania - mam wyrzucać 79-latkowi, iż chce nadać ludzkiemu życiu jakiś sens? Jest prawdopodobnie świadomy, że po dopięciu prequelowej serii pozostanie mu już niewiele wolnego czasu."Przymierze" jest zatem marketingowym dziwadłem. Przez kilka miesięcy ukrywania powiązań z "Prometeuszem" "spoilerem" nazwiemy nie drugą połowę filmu, w której hasa już stary, dobry ksenomorf, tylko bardziej intrygujące rozpoczęcie, gdzie tytułowy statek wyląduje na przepięknej planecie, a tradycyjny dla gatunku rozgardiasz zasponsorują odmienne stworzonka. "Spoilerem" byłoby również napisanie, że to "dwójka" "Prometeusza" pełną parą, że powrócą postaci z tamtego filmu, że Michaela Fassbendera na ekranie jest znacznie więcej niż Katherine Waterston, teoretycznej protagonistki. Że przychodzą rozczarowujące odpowiedzi na pozostawione wtedy znaki zapytania, a świeże tajemnice wcale nie zapowiadają "Ósmego pasażera", tylko "Prometeusza trzeciego", znowu z gościnnym występem samego Obcego. No i co - kto psuje Wam zabawę? Ja czy oni?Warto jednak zacisnąć zęby, jeżeli pretensjonalny ton poprzednika mocno Was drażnił. Nie dlatego, że tym razem takowego zabrakło - oj nie, romantyczne roboty zagrają nawet na flecie - ale dlatego, iż otaczające go mięsko wypada fantastycznie. Ridley Scott nie popełniłby niechlujnego filmu. Nowe ciało niebieskie stworzył z tymi samymi ludźmi, dzięki którym tak wysoko cenimy wizualia "Marsjanina" czy "Prometeusza". A gdy fajna, leniwa ekspozycja i perfekcyjnie zmontowane spacery po przerażających lasach wybuchną wraz z plecami pierwszego nieszczęśnika, robi się wyłącznie lepiej. Nowi drapieżnicy (neomorfy) znacząco podbijają stopień brutalności, a kompozytor (Jed Kurzel, którego chwaliłem już przy okazji "Assassin's Creed") nadaje polowaniu furiatyczny puls. Stawka tylko rośnie, bo na pokładzie statku kolonizatorskiego Przymierze drzemie przyszłość naszego gatunku, ponad dwa tysiące osób. Wyobraźcie sobie tam choćby jednego facehuggera. Ach, tak, tych stworzonek również nie zabrakło.
Trudną do zaakceptowania wśród publiczności będzie pewnie próba złapania wszystkich srok za ogon. I dołożenia czegoś "od siebie" na dodatek. Tym ostatnim jest nowe, roślinne otoczenie oraz solidny ukłon w stronę body horroru. "Prometeuszowym" nazwiemy scenariusz, przez którego zawirowania posłuchacie dyskusji między "twórcami" a "dziełami" albo zobaczycie, jak mocne jest samouwielbienie Fassbendera. Ale jest też "alienowy" finał, z grasującym na pokładzie statku kosmicznego potworem, wysuwającą się drugą szczęką oraz twardą babką w podkoszulku. Teoretycznie "Przymierze" jest tym, czego oczekiwaliśmy od "Prometeusza" - dzięki tak sporej porcji fanserwisu. Z teorią bywa zaś tak, jak z kampanią marketingową. Wodzi czasem za nos.
Ja jestem zadowolony. Ba, chcę wiedzieć, gdzie ta historia wywędruje następnym razem. Nawet jeśli tłumacząc "Obcego" Scott cytuje już "Blade Runnera", zbaczając całkowicie z kursu. Ksenomorfy wrócą na pewno. A mnie już średnio interesuje, jak trafią na LV-426.
Adam Piechota