Nintendo Labo jak LEGO Technic, czyli refleksje na temat Robot Kit
Jedna duża konstrukcja zamiast pięciu małych. Ta sama cena. Trochę inne wnioski.
02.07.2018 13:20
Jeżeli dorastaliśmy w podobnych czasach - a czteroletnie doświadczenie na Poly wielokrotnie udowodniło mi, że tak - i ogólnie kumamy porównanie Labo do LEGO (nawet na poziomie samej nazwy coś jest na rzeczy), to mam nadzieję, że zaświeci się Wam odpowiednia lampka, gdy napiszę, iż Variety Kit = LEGO Kowboje, Zamki, Piraci lub City, podczas gdy Robot Kit = LEGO Technic. „Techniki” były dla mnie zawsze tymi najdziwniejszymi stronami z katalogu nieosiągalnych (bo drogich) marzeń. Wymyślne konstrukcje, czaderska stylówa, podstawowe elementy robotyki. To był teren dla starszych chłopaków, nie ta kreatywna prostota, którą zazwyczaj z duńskimi klockami wiązałem w chłopięcej głowie.
Już według powyższego rozróżnienia możecie wstępnie zdecydować, czy chcecie narażać siebie lub własne pociechy na konstruowanie „stroju” robota zamkniętego w wielgachnym pudle z Robot Kit. Nie będzie tutaj tylu miłych zaskoczeń, śmiesznych momentów interaktywnej instrukcji, nie będzie składania małych samochodzików czy chybotliwych ludzików. Tworzenie w domowym zaciszu potężnego mecha przypomina raczej kompletowanie klawiszy do fortepianu w tym podstawowym zestawie Labo. Znaczy - zajarać może tylko dorosłego chłopa, widzącego, jak te malutkie, nudne elementy będą ze sobą współpracowały, jak twórcze to wszystko jest z technicznego punktu widzenia. Uzmysłowiło mi, że dzisiaj Techniki byłyby dla mnie o wiele lepsze niż dekady temu, gdy rzeczywiście snułem na ich temat fantazje.
A zatem trzeba mieć już „tatusiową” żyłkę i absolutnie luźny dzień. Jak w przypadku każdego Labo, przerwanie konstrukcji w połowie nie byłoby dobrym pomysłem (cały pokój w trocinach!), a mnie i mojej drugiej połówce, istnym weteranom zaginania kartonów z Kioto, którzy mogą sobie „skipować” spore fragmenty instrukcji, całość zajęła ponad trzy rzeczywiste godziny. Ubarwione różowym winem oraz pizzą (nie mówcie moim superkoleżkom z siłowni), jasne, niemniej Labo to nie wyścigi. Najwięcej frajdy sprawia w wyluzowanym tempie i przy dobrej oprawie muzycznej, przypominam. Gdybym jednak robił to sam, męczyłbym się ze cztery godziny lub dłużej. Potem zamiótł cały pokój, spojrzał na gotowego robota i złapał za głowę. „Gdzie ja mam tego wieloryba niby przetrzymywać?” - pomyślałbym zrozpaczony.
To rzeczywiście jest już problem, jeśli złożyło się oba zestawy, a nie śpi na banknotach i nadal wynajmuje lokum, na siłę próbując wydłużyć studencki rozdział życia. W sporej szafie, gdzie przetrzymuję elektronikę (sporo konsol z przeróżnych lat naszej branży) pachnie teraz papierem, na zasadzie „aby dopchnąć” leżą tam wciśnięte poszczególne fragmenty Variety Kit, podczas gdy plecak - najważniejszy element robota (ciekawskich uspokajam - tak, ramiączka również są wykonane z kartonu) jest po prostu zbyt duży, aby go przechowywać w normalnych, mieszkaniowych warunkach. Ostrzegam osoby pozbawione komfortu „drugiego piętra”, garażu, strychu czy innej przechowalni. Zapytajcie mnie za jakieś dwa tygodnie, gdy przeleje się czara goryczy, jak ostatecznie rozwiązałem swój „Labolemat”. Chwilowo - nie mam pojęcia.
Całość działa jak połączenie wędki i fortepianu z drugiego zestawu. Znaczy, że w „zabudowanym” plecaku poruszają się na linkach cztery bloczki oklejone taśmą alarmującą kamerkę na podczerwień, którą skrywa prawy Joy-Con. Połączone są z uchwytami oraz opaskami na stopy, dlatego (po dwóch minutach nieco niewygodnej optymalizacji) aplikacja z palcem w papierze rozpoznaje, kiedy podnosimy nogi lub wyciągamy przed siebie rękę. Drugi kontroler włożony jest do kartonowych gogli, więc obserwuje ruchy głową. I tyle całej magii. W Robot Kit zmieści się nawet taki gigant, jak ja, mierzący niemal 190 centymetrów i z ramionami sprawiającymi problemy na zjeżdżalniach w aquaparku. Wiedzieć, jak działa, to jedno, ale rzeczywiście zobaczyć to w ruchu - przemiłe doświadczenie.
„Do sedna, chłopie, jak się w to gra!” - krzyknie wyłącznie ten, kto nadal nie rozumie fundamentów uroku Labo. Granie zawsze będzie pewnym dodatkiem do całego doświadczenia. Niestety, skoro za mecha każe nam się płacić tyle, co za Variety Kit, które posiadało pięć wbudowanych minigierek (z absolutnie kozackim wędkowaniem, potrafiącym skraść nieco więcej czasu), nic dziwnego, że kupiec będzie oczekiwał czegoś odczuwalnie większego. Sporej gry z poziomami, bossami lub wyborami moralnymi. No cóż. Aż przypomina mi się anegdota z szalonych lat dziewięćdziesiątych: odebraliśmy z sąsiadem „nową gierkę” z lokalnego salonu (biały Verbatim, te sprawy), Metal Slug X, włączyliśmy o 13, o 14.15 jego ojciec wrócił z pracy i zapytał, jak ta nowa gra, my na to, że już skończyliśmy, więc zrobił awanturę właścicielce salonu, żądając zwrotu pieniędzy. <miejsce na nostalgiczny śmiech> Tylko że do Robot Kita nie wracalibyśmy tak często.
Nie ma tutaj tego za wiele. Rolę kampanii odgrywa niewielki zestaw wyzwań (i tak najbardziej „growa” rzecz, obok próby złowienia rekina, jaką dało nam dotychczas Labo). Jeśli złożycie dodatkowo kilka „śrub”, jest szansa, że trochę czasu spędzicie w modyfikatorze Waszego robota. Koniec końców - to kolejna zabawka. Nie gra, a zabawka, rozróżnijmy oba pojęcia. Niszczenie szklanej metropolii w stroju może dać dziecku kupę frajdy. Może je powtórzyć raz lub dwa, może zechcieć pochwalić się znajomym. Ja dziedzica jeszcze nie posiadam, więc bazuję na przeczytanych w sieci opiniach. Bo chyba nie wypada mi tutaj opisywać, jak skakałem po pokoju, „uzbrojony” po zęby w karton. Wypada? No dobra, sami chcieliście.
Aby poruszać się, należy podnosić i opuszczać nogi. W miejscu. Uderzenia to uderzenia, chociaż trzeba robić je wolniej, jakbyśmy mieli stalowe ręce. Wyciągając obie dłonie, zaczniemy lot. Jesteśmy zatem jak Robert Downey Jr. w pierwszym „Iron Manie”. Mały sekret stanowi druga forma pociesznego mecha, bo w samouczku gra nie podpowie, iż kucnięcie pozwoli Wam przemienić się w czołg. Po kilku kłopotliwych minutach sterowanie wchodzi w krew i… naprawdę jest się dzieckiem. Znaczy wygląda się jak młody brzdąc w sobotni poranek, wcinający galaretkę i oglądający „Beast Wars” na Polsacie. Gdy kiedyś będę odchodził z Polygamii, przypomnijcie mi, żebym na odchodne opublikował swoje nagranie z „testowania” Robot Kit w ruchu. Albo wystarczająco dobrze mnie podlejcie na którychś targach.
Wygodne? Oczywiście, że nie. W moim przypadku - i tak cud, że śmiga. Po kilkunastu przebierankach całość zapewne pokaże ślady intensywnego zmęczenia. Ponadto drapie w ramiona i skronie. Widzicie? Nie można totalnie wyłączyć „mózgu dorosłego”. Ale ja też nie jestem szczególnym fanem wielu tak wymagających gadżetów. W VR najbardziej irytuje mnie coś podobnego - nie ma stanu „pomiędzy”. Jak się wchodzi, to trzeba w całości, z butami. Nawet rzut oka na treść esemesa bywa problematyczny.
Dyskusja o cenie już była. Jeżeli podejmując raz jeszcze wątek uzmysłowię Wam lepiej swoje zdanie, proszę bardzo, zejdźmy trzeźwo na suchy asfalt. Ja bym Robot Kita nie kupił. To jest największy zestaw Labo, jasne, jego składanie daje olbrzymią satysfakcję. Ale w żaden sposób nie ma startu do całościowej przygody z Variety. Gdybym nie znał rzeczywistości świata Nintendo, napisałbym „poczekajcie, aż solidnie spadnie cena”. Ale cena zapewne nie spadnie.