Nikogo nie powinno dziwić, że na rynek powraca Tamagotchi
Szkoda, że Bandai pójdzie szlakiem wyznaczonym przez Nintendo i zabawka będzie limitowana.
Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Miniaturowa wersja redaktora Piechoty zmierza do przedszkola. W lewej dłoni "Kaczor Donald", w prawej Tamagotchi. "Tamaguczi" właściwie. Podobnie wyglądają jego wszyscy rówieśnicy. Być może dla naszego pokolenia wstydliwa zajawka tą zabawką nie trwała długo, ale cholercia, mieli ją właściwie wszyscy. A jak komuś rodzice nie chcieli kupić, to wstyd na dzielnicy. W swojej karierze zaliczyłem kilka zwierzątek. Najmilej wspominam jednak mojego cyrkowego misia, który pomimo troski włożonej w jego wychowanie, zmarł nagle, bez powodu. Wiedziałem, że mogłem zacząć od nowa, ale odnosiłem wrażenie, że ten "nowy" nie będzie już tym moim misiem.
Żartuję, oczywiście, ale nie wątpię, że ten powrót ucieszy gigantyczne grono nostalgicznych odbiorców. Gdy Tamagotchi zadebiutowało dwadzieścia lat temu poza granicami Japonii, zrobiło niezły szum. Marka może pochwalić się 76 milionami sprzedanych egzemplarzy. Co jest szokujące, jeśli przypomnimy sobie, jak szybko oryginał zagubił się w morzu epigońskich tworów. Pomysłodawczyni oryginalnego jajeczka, Aki Maita, otrzymała w 1997 roku nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii. Tamagotchi nie bało się także gościnnych występów na konsolach. W różne wersje tej zabawy graliśmy na Game Boyu, DS-ie, Wii oraz wszystkich urządzeniach mobilnych (jeżeli bierzemy pod uwagę tylko to, co zostało przetłumaczone na język angielski).
Zmartwychwstałe Tamagotchi wydaje się fajnym gadżetem, ale umówmy się - to także nie wypełni pustki po cyrkowym misiu.
Adam Piechota