Niezależna nie znaczy tania. The Witness najnowszym dowodem
Nie hołdujmy już temu stereotypowi.
Określenie "indie" nie znaczy teraz wiele. Pisaliśmy o tym przy wielu okazjach. Często w kontekście Jona Blowa i tego, jak niezależna scena zmieniła się od czasu Braida do teraz, gdy za moment premierę ma The Witness. Ta gra, w której usłyszymy pierwszoligowych aktorów głosowych. Nikt poważny nie kończy już rozmowy o grze, gdy dowiaduje się, że to "indyk". To określenie jest bezużyteczne, bo na szczęście nie determinuje już gatunku, długości, stylu graficznego, ani - przede wszystkim - jakości. A przynajmniej nie bardziej niż konkretny budżet i czujne oko wydawcy, który potem lubi mieć ostatnie słowo.
Pora wrócić do dzielenia gier po prostu na dobre i kiepskie, bez nadmiernego zaglądania im w metrykę. Wydaje mi się, że idzie ku dobremu, tymczasem okazuje się, że cena The Witness i tak wciąż jest newsem. Bo "to drogo jak na indyka". Przed chwilą to samo mogli słyszeć chociażby autorzy Zaginięcia Ethana Cartera czy This War of Mine: The Little Ones. Jakby ktoś naprawdę sądził, że wystarczy 5 dyszek, jak w 2008 roku przy Braidzie, tylko dlatego, że autor jest ten sam. No, nie - tak to nie będzie.
37 Euro czyli u nas pewnie 170-180 złotych. Dużo? Za Braida byłoby to absurdalnie dużo, ale mówimy o grze, która wedle słów autora może zapewnić nawet 70 godzin. To jakieś 23 Braidy!
180 złotych to wciąż mniej, niż za swoje gry życzą sobie wydawcy. Tyle, że oni umieją je promować, a marketing Witness został zaniedbany i może stąd biorą się te dyskusje o cenie. Bo nie wiemy za co mielibyśmy tyle płacić, choć gra wychodzi już za tydzień. A to niebywałe, biorąc pod uwagę, że wydawcy sprzedali nam już wszystko o swoich grach do maja i wzięli kasę za preordery.
Nie wiem czy Witness będzie wart kupna na premierze. Wygląda dziwnie, co może działać na korzyść, ale też szkodzić jeśli miałoby się okazać, że tylko autor wie, o co mu chodziło. Ale takie same odczucia towarzyszyły mi, gdy czytałem zapowiedzi The Talos Principle. Również gry z zagadkami i nieoczywistą fabułą.
Na obrazkach wyglądała jak symulator laserowego geodety, a okazała się jedną z najlepszych gier dekady dla fanów porządnego (naprawdę - czacha dymi) łamania sobie głowy. Kosztowała podobnie.
Maciej Kowalik