Nie mam chyba dobrych wieści dla wierzących w wysoką jakość nowego filmowego Resident Evil
Wan poszedł won.
Paul W.S. Anderson, który zbudował kinowe „uniwersum” Resident Evil, zabrał małżonkę do swojego nowego przeboju na podstawie produkcji Capcomu (Monster Hunter), a kultowy horror otrzyma zupełny restart. Znaczy - ktoś inny (Johannes Roberts, reżyser o dość wątpliwym jak na razie dorobku) spróbuje znowu zarobić kupę kasy. Wszak wbrew temu, co lubimy o serii z Millą Jovovich pisać, przekroczyła barierę miliarda dolarów. Takiej marki nie ma sensu dusić, zwłaszcza że przesadnie artystyczna to i w Hollywood, i w elektronicznym świecie nigdy nie była. Szkoda jednak, iż dostajemy coraz więcej niepokojących wiadomości na temat powstającego rebootu.
Producentem miał zostać James Wan. Jeden z najważniejszych filmowców dla gatunku horroru w ostatnich dwóch dekadach. Obecnie preferuje co prawda gargantuiczne blockbustery - „Szybkich i wściekłych”, świeżutkiego „Aquamana” - lecz podpisał się pod pierwszą „Piłą”, „Naznaczonym” oraz „Obecnością”. Wie zatem co nieco o budowaniu atmosfery grozy. A jednak w niedawnej rozmowie z Bloody Disgusting przyznał, że zrezygnował z próby ożywienia japońskich zombiaków. „Nie znoszę, gdy ogłasza się moje projekty. To irytujące, gdy rzeczy przychodzą i odchodzą, albo w ogóle nie przychodzą, ale ludzie o nich piszą”.
Podobnie było ze scenarzystą Gregiem Russo, który pierwotnie został zatrudniony do napisania nowego Residenta. Gość był szalenie zakręcony na punkcie growej „siódemki”, chciał pójść jej tropem, przywrócić markę do prostych, horrorowych korzeni. A skoro jego stanowisko zajął ktoś inny, nie mamy pewności, czy również preferuje rodzinę ludobójców z luizjańskiej wiochy, czy może GIGANTYCZNEGO DINOZAURA ZOMBIE I DUŻO WYBUCHÓW z growej „szóstki”. Dlatego chwilowo w ogóle nie ekscytuję się samym filmem. Mniejsze oczekiwania, mniejsze rozczarowanie.