Neverdead - recenzja
Nawet nieśmiertelny bohater nic nie poradzi, gdy to gracze poumierają z nudów.
03.02.2012 | aktual.: 30.12.2015 13:28
Rozerwij się, dosłownie „Neverdead” ma jeden z najbardziej treściwych tytułów, jakie jestem w stanie sobie przypomnieć. Główny bohater, Bryce Boltzman, jest bowiem mającym na karku nieco ponad 500 lat nieśmiertelnym łowcą demonów, które w świecie gry, na pierwszy rzut oka niezbyt różniącym się od naszego, uwielbiają uprzykrzać życie zwykłym ludziom.
Bryce jest nieśmiertelny w bardzo dosłownym sensie. Nie może zginąć - NIGDY. Wściekłe ataki przeciwników mogą pozbawić go rąk, nóg, a nawet tułowia, ale na Boltzmanie nie zrobi to większego wrażenia. Wystarczy odturlać się głową w miejsce pozbawione upierdliwych stworków, gotowych zafundować jej nieskończoność w swoim żołądku, poczekać chwilkę i zregenerować brakujące członki.
Oglądanie głównego bohatera w takim stanie trafia się w grach bardzo rzadko, więc nie raz i nie dwa będziecie się pod nosem podśmiechiwać z faktu, że pozbawiony nogi i obu rąk Bryce i tak daje sobie radę z przeciwnikami, sprzedając im ciosy z bańki. Boltzman ma też swój cyniczny charakterek, którego nie sposób nie polubić.
Jest nieśmiertelny nie z własnego wyboru, to jego klątwa, do której zdążył się już przez te pół tysiąca lat przyzwyczaić. Nawet największe potwory nie robią na nim żadnego wrażenia, a rzucane w ich stronę lekceważące komentarze bardzo, ale to bardzo kojarzyły mi się z filmowymi przygodami Hellboya. To nie żaden obrońca ludzkości, ale lubiący wypić facet, który został bohaterem z braku lepszego pomysłu na spędzanie kolejnych dekad. Procenty kosztują, dzięki walce czuje, że żyje, więc czemu nie wykorzystać faktu, że może - bez fatalnych konsekwencji - oderwać swoją głowę i cisnąć nią w niedostępny przycisk? Jego partnerka, Maximille, lubi te popisy, choć na zaloty czy nieposłuszeństwo reaguje po prostu wystrzeleniem Bryce'owi w klatę z pistoletu.
Losy Nieśmiertelnego i jego opiekunki z ramienia walczącej z potworami organizacji NADA splotą się z młodziutką popgwiazdką, która, jak to zwykle bywa, okaże się kimś kluczowym dla losów świata, przez co będziemy musieli cierpliwie znosić jej rozwydrzenie.
Odloty? Nie tym razem Nietypowy bohater i japoński wydawca mogliby sprowokować podejrzenia o zbytnie wykręcenie opowieści, ale nic takiego nie ma miejsca. Przez połowę gry nie wiadomo w zasadzie, o co chodzi, a druga jej część potwierdza tylko najbardziej oczywiste przypuszczenia co do rozwoju historii. Zresztą o jakiej japońszczyźnie mielibyśmy tu mówić, skoro za „Neverdead” odpowiadają Brytyjczycy ze studia Rebellion?
Autorzy mocno stąpali po ziemi, co niestety nie wyszło grze na dobre. Rozgrywka sprowadza się w zasadzie wyłącznie do zabijania potworów, czy to mieczem, czy bronią palną. Pewnie teraz do głowy same wlatują wam skojarzenia z „Devil May Cry”, może „Castlevanią”, „Dante's Inferno” czy „God of War”. Niestety, „Neverdead” nie dorasta tym grom do pięt.
Bryce nie jest zbyt mobilny. Potrafi strzelać podczas chodzenia, odturlać się na boki czy skoczyć na pół metra do góry, ale to wszystko. Gracją na polu walki przypomina słonia w składzie porcelany i nijak nie może w efektowności konkurować z bohaterami przywołanych wcześniej tytułów. Jednak nie tylko on jest tu problemem.
Ślepaki kontra scyzoryk Do parcia naprzód nie zachęca chociażby słabiutki arsenał. Nie chodzi mi tylko o mizerne zróżnicowanie uzbrojenia, zaprojektowanego zresztą totalnie bez wyobraźni. W każdej łapie Bryce może dzierżyć zwykły pistolet, uzi, shotguna i jeszcze kilka standardowych pukawek. Po ukończeniu gry odblokowujemy coś ciekawszego, ale by z tego korzystać, trzeba mieć chęć do przejścia jej jeszcze raz.
Słabość arsenału trzeba rozumieć też dosłownie - krzywdy, jakie wyrządzają przeciwnikom, są mi-zer-ne. W zasadzie poza granatnikiem wszystkie inne zabawki sprawiają wrażenie, jakby strzelały pestkami. Podobnie zresztą brzmią - nudno, nieciekawie i bez mocy. Ot, taki kontrast z gitarowym czadem, jaki jest udziałem muzyki, za którą odpowiada zespół Megadeth. Utworów nie ma wiele, ale gdy panowie się rozpędzą, słucha się ich bardzo przyjemnie.
Sprawa wygląda lepiej, gdy chwycimy za miecz - jego ostrze radzi sobie z każdym przeciwnikiem (na kule niektórzy są odporni) i zadaje obrażenia pozwalające wykończyć wroga kilkoma ciosami. Szkoda tylko, że w „Neverdead” nie znajdziecie żadnych ciosów specjalnych, juggli czy kombinacji. Wciskając lewy spust, bierzemy wroga na cel, a potem prawą gałką wykonujemy ciosy mieczem. Z góry na dół, z boku na bok i po skosach. I... tyle. Od początku do końca gry nie zmienia się w tej kwestii nic, nawet pomimo faktu, że znajdujemy na pozór inne ostrza.
Cały rozwój głównego bohatera to zresztą jedno wielkie pozoranctwo. Za punkty doświadczenia możemy kupić co prawda całe morze nowych umiejętności, ale każda z nich wymaga określonej liczby wolnych slotów, a ta jest bardzo ograniczona. Zresztą kupowane bonusy nijak nie wpływają na efektowność czy frajdę płynącą z walki. Po kilku początkowych etapach porzuciłem nadzieję na coś, sprawiłoby, że gra nabierze rumieńców. Okazało się, że słusznie.
Skoro broń palna nie spisuje się najlepiej, to oczywiste wydawałoby się dopracowanie i rozbudowanie walki ostrzem, prawda? Brak umiejętności, brak czasu czy zwykłe lenistwo? Tego nie wiem, ale w „Neverdead” brak należytego rozwinięcia pomysłów i dopracowania gry widać w zasadzie w każdym elemencie. Zupełnie jakby mocy twórczych starczyło tylko na wymyślenie głównego bohatera i ślicznych, absolutnie przepięknych scenek przerywnikowych.
To piszczy bieda Sama gra to ciągłe wałkowanie schematu „wybij wszystkich w pokoju, by otworzyć drzwi do kolejnej areny”. To jeszcze nie dyskwalifikuje gry, ale załamałem już ręce nad kiepskim, niedającym frajdy systemem walki, a i o przeciwnikach nie mam do powiedzenia zbyt wielu miłych słów.
Bestiariusz jest strasznie ubogi. Stworki, które zobaczycie w pierwszym kwadransie, spotkacie też w trakcie ostatnich rozdziałów. Może tylko przyozdobione innymi kolorkami. Ich projekty na pewno nie zrobią na was wrażenia. No, chyba że nazwiemy tak przekleństwo cisnące się na usta, gdy spod ziemi pojawiają się „wylęgarnie”, zwiastujące kolejne fale wciąż tych samych maszkar, które będziemy musieli wytłuc, by gra puściła nas dalej. W kolejnych rozdziałach „Neverdead” coraz dłużej przetrzymuje gracza w jednej lokacji, często przekraczając granice jego cierpliwości. Odrobinę ciekawiej robi się, gdy na arenę wkracza boss. Ale dosłownie odrobinę, bo rozszyfrowanie słabych punktów jest banalne - świecą jasno jak słońce, a redukcja paska (czasem kilku pasków) życia do zera to kwestia czasu, nie umiejętności gracza. Mimo wszystko, większy przeciwnik z kilkoma atakami specjalnymi pozwala na chwilę zapomnieć o pozbawionej wyrazu hordzie, którą musieliśmy „zmęczyć”, by do niego dotrzeć.
O ile w trakcie okresu względnego spokoju fakt, że Bryce nie umiera nawet zredukowany do samej głowy, bywa przyczynkiem zabawnych sytuacji, o tyle w środku walki poszukiwania kolejnych elementów swojego ciała tracą urok i zaczynają wkurzać. Na początku odrobinę, ale wraz ze wzrostem liczebności przeciwników coraz częściej dochodzi do szalenie irytującej sytuacji, w której regenerujemy się tylko po to, by ułamek sekundy później znów śledzić lot głowy strąconej czyimś ciosem.
I „zabawa” z powrotem do tułowia zaczyna się od początku, a chodzące odkurzacze tylko czekają na pożarcie turlającego się smakołyka. Jeśli im się uda, musimy zaliczyć krótką sekwencje QTE, od której zależy, czy będziemy musieli zaczynać grę od punktu kontrolnego. Czasem jest prosto, kiedy indziej już nie tak bardzo. Dodatkowo każda wycieczka ku reszcie ciała oznacza walkę z upiorną kamerą, która ma problemy z należytym pokazaniem akcji nawet wtedy, gdy znajduje się na wysokości głowy stojącego mężczyzny, a nie przy samej ziemi. Możemy kierować nią ręcznie, ale efekt i tak jest daleki od wymarzonego.
Po ukończeniu kampanii z pewnym zaskoczeniem odkryłem, że gra oferuje jeszcze tryby wieloosobowe. Nie zabrakło trybu współpracy w postaci kolejnej wariacji hordy (aczkolwiek pozbawionej świeżych rozwiązań), ale mamy też rywalizację z innymi graczami. Znalezienie chętnych do zabawy nie jest łatwe, a gra niestety nie pozwala na grę na podzielonym ekranie. A szkoda, bo przebijanie się przez znane z kampanii potwory, gdy możemy jeszcze uprzykrzyć życie drugiemu graczowi, dodaje zabawie nieco emocji i zacięcia. Jak to rywalizacja.
Werdykt „Neverdead” ma ciekawy pomysł na bohatera i śliczne (tylko one zasługują na ten przymiotnik - reszta gry wygląda średnio i często potrafi zgubić płynność) przerywniki pomiędzy rozdziałami. Na tym zalety tak naprawdę się kończą, a nawet twórcy dużo bardziej doświadczeni, niż Rebellion mieliby problemy z oparciem rozgrywki na tych fundamentach.
Jakkolwiek na tę grę spojrzymy - czy jak na strzelaninę, w której nie działa strzelanie, czy na siekaninę z żałośnie ubogim arsenałem ciosów - jasne jest, że coś poszło źle. Skoro tak kluczowe elementy produkcji leżą i kwiczą, nie powinniście mieć żadnych wątpliwości - frajdę w mało urozmaiconym siekaniu wciąż tych samych potworów znajdą tylko zatwardziali fani gatunku. A i im radzę poczekać z kupnem do jakiejś sensownej promocji. Dla tej gry po prostu nie warto tracić głowy.
Ocena 2/5 - Ostatecznie (Ocenę 2 otrzymują gry słabe, ale niepozbawione dobrych momentów. Zdecydowanie tylko dla fanów gatunku, tylko, jeśli nie ma niczego innego do grania)
Maciej Kowalik
Data premiery: 3.02.2012 Deweloper: Rebellion Wydawca: Konami Dystrybutor: Galapagos PEGI: 18
Egzemplarz do recenzji udostępnił dystrybutor, firma Galapagos. Testowaliśmy wersję Xbox 360
NeverDead (PS3)
- Gatunek: akcja
- Kategoria wiekowa: od 16 lat