Nasze pierwsze kroki w świecie gier wideo. A raczej potknięcia [Klub Dyskusyjny]
Wstydliwe wyznania o tym, jak kiedyś gry nas przerastały. I jak sobie z tym radziliśmy. Często w mocno karkołomny sposób.
Nic nie przebije jednak mojego pierwszego spotkania z Max Paynem. Już trochę growo wyedukowany wiedziałem, że jest tam bullet time. Ale po włączeniu gry nie potrafiłem go wyłączyć. Ku mojemu rozczarowaniu wkrótce okazało się, że to na moim PC gra działa w jakichś pięciu klatkach na sekundę i szybciej nie będzie, nawet po zmniejszeniu szczegółowości tekstur na najniższą z możliwych. Może to właśnie po tej traumie stałem się konsolowcem? Bo ze względu na niemiłosiernie szarpiącą animację, mimo wielogodzinnych prób, nie umiałem też przejechać garażu w Driverze. Sztuka ta udała mi się dopiero na PlayStation. Tam też, grając w Tomb Raidera 4, spadając Larą w najeżony kolcami dół po koniec gry, dałem w powietrzu save'a, nadpisując sobie blok. Miał być load (omijało się wtedy jeden długi ekran ładowania po każdym zgonie). No ale palec mi się omsknął w menu... od tej pory ZAWSZE gram na dwa save'y. Ostatnio choćby nawet w Preya. Dziś nie miałbym już raczej czasu i nerwów na ponowne przechodzenie gry przez taki błąd. Druga sprawa, że gier było wtedy o wiele, wiele mniej i bardziej się je szanowało. Ale o tym już w naszym Klubie dyskutowaliśmy.
Drugą żenadę odstawiałem w ISS Pro Evo na PSX. I już byłem starszy, ogarnięty, kąciki sportowe Kosa w PSX Extreme czytałem z namaszczeniem. Tylko kurde one kłamały. Dzień w dzień odpalałem ISS Pro Evo i trenowałem rzuty wolne, ale piłka nie leciała tam, gdzie powinna jeśli wierzyć poradnikowi Kosa czy Dela. OSZUKALI MNIE! Ale tak naprawdę to nie. Do dziś zachodzę w głowę czemu, ale... zamiast wciskać kwadrat na padzie, jak pan autor poradnika przykazał, wciskałem kółko. Zamiast strzału - dośrodkowanie. A najlepsze było to, że tym żmudnym treningiem naprawdę nauczyłem się strzelać tak gole...
Jednak pierwszą grą, w której tak naprawdę się zaciąłem (nie licząc ówczesnych point & clicków, do których i tak były solucje) był Myth. Jeden z pierwszych - o ile nie pierwszy - RTS-ów z widokiem "3D" i możliwością obracania kamery. Okazało się to dla mnie tak trudne, że nie potrafiłem poradzić sobie nawet z pierwszą misją. Ale to też pokazuje, że jako dzieciaki zupełnie inaczej radziliśmy sobie z grami, bo kiedy wróciłem do Mytha po paru latach okazało się, że choć sterowanie kamerą faktycznie było niewygodne, gra nie stwarzała większych problemów.
Najbardziej żenujące było jednak wtedy podejście "nie ma kodów do tej gry, to jej nie chcę". Często na podstawie opisu, co dany kod otwiera, postanawiałem zainteresować się jakąś pozycję. "Kącik Szperacza" był wtedy moim ulubionym działem w PSX Extreme. Zastanawiające, że berbeć wyskoczył z hardkorowej krainy Pegazusa, gdzie czasami po kilkadziesiąt razy próbował się nauczyć, a potem stał się takim leniuchem.
Ze swojej winy oczywiście. W swoim niepohamowanym uwielbieniu Tibii grałem pewnego razu do późnej godziny nocnej. I miałem się już zbierać spać, bo przecież rano level się sam nie wbije, kiedy napisał do mnie inny gracz z wiadomością w stylu "ej, mówią o tobie w temacie poświęconym wojnie". Bo wiecie, w Tibii na każdym serwerze toczyły się wojny między gildiami, to był tlen tej gry. I akurat na moim serwerze głośno było o takim konflikcie. Wchodzę więc przejęty na podesłany link do oficjalnego forum Tibii, loguję się i nic nie znajduję; tylko jakąś pustą stronę, nawet filho da puta żadnego czy innego "br?". Zaspany wzruszam ramionami, wyłączam stronę i nieco zdziwiony idę spać.
Rano konta już nie miałem. Dopiero "na trzeźwo" uświadomiłem sobie, że ten podesłany link tylko sprytnie wyglądał jak oficjalne forum Tibii. Zalogowałem się więc na cholera wie jaką stronę, oddając dane do konta hakerowi. I kochana postać, i wykupiony specjalny abonament poszedł uprawiać wolną miłość przez moją głupotę. Bolało. I chyba wtedy właśnie opuściłem magiczny świat Tibii.
Praktycznie od początku mojej przygody z grami byłem wielkim fanem przygodówek point and cilck. I tak jak na początku, jeszcze za dzieciaka, nie widziałem nic złego w graniu z solucjami (takimi drukowanymi, z pisma oczywiście), tak później wyrobiłem sobie swoisty kodeks honorowy i nie chciałem uciekać się do "oszustw", jeżeli nie było to naprawdę konieczne.
No i grając kiedyś później w Discworlda 2 zaciąłem się koszmarnie. Zupełnie nie wiedziałem co zrobić, przez pół dnia kombinowałem i nic. A wcześniej, żeby wytrwać w swoim postanowieniu, podarłem solucję z Secret Service na kawałki i wywaliłem ze śmietnika. Jeżeli zaczynacie się domyślać, dokąd zmierza ta historia, to domyślacie się dobrze.
Bo zmierza do mnie siedzącego na podłodze przy rozrzuconych kawałkach podartego pisma, wyjętych ze śmietnika, i układającego ich jak puzzle, żeby odczytać rozwiązanie mojego problemu. Które w dodatku sprowadzało się do tego, że nie zauważyłem dalszego kawałka z jednej lokacji. Że scrollowała się, jak podeszło się na jej krawędź. I przez to nie mogłem znaleźć potrzebnego mi przedmiotu.
Redakcja