„Mutant” Andrieja Butorina – recenzja. Baśniowa apokalipsa
Wycieczka krajoznawcza w wersji hardcore.
Nie będę pierwszą osobą, która stwierdzi, że Butorin mógł wydać swoją książkę całkowicie poza uniwersum Głuchowskiego. Po pierwsze, nie mamy tutaj metra w żadnej postaci. Akcja osadzona jest w okolicy Wielkiego Ustiuga, miasta, jak dowiadujemy się z posłowia, bardzo dla autora ważnego, ale nijak się mającego do Moskwy czy Kijowa. Również bohaterowie są dość... nietuzinkowi. Żadni z nich wojownicy, specjaliści od survivalu, obłożeni bronią znawcy podziemnych metropolii. Ot, grupka nędznych mutantów, które włóczą się po wsiach, wpadając w liczne tarapaty.W dodatku w tej post apokaliptycznej powieści drogi pojawiają się postacie jakby żywcem wzięte z ruskich bajek, jak np. Baba Jaga czy Dziadek Mróz.
Dość nietypowa mieszanka, prawda? Gdyby nie fakt, że w powieści wspomina się o atomowej zagładzie, a i mutacje są dość klasyczne, „Mutant” mógłby być zaczątkiem nowej serii, nie podpiętej pod żadne znane uniwersum. Fakt ów czyni tę powieść interesującym eksperymentem. Ale czy to wystarczy, by ją polecić?Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Z jednej strony, Butorin stworzył ciekawe postacie, i nadał głównemu bohaterowi, który wygląda jakby uciekł z planu „Planety Małp”, silną motywację. Była ona niezbędna, skoro ów przeciąga kumpli przez cały obwód wołogdzki, topi ich w rzece (niechcący), naraża na głód, wikła w walkę między dwoma frakcjami, mrozowcami i cerkiewnymi. A wszystko to po to, by pod koniec przeżyć scenę w stylu „moje życie nie miało sensu”. Sytuacja dość zabawna i, nie powiem, nawet zaskakująca. Mam jednak wrażenie, że całość lepiej sprawdziłaby się w postaci prologu do większej przygody. Pod koniec czułam się jak po wstępie do solidnego RPG. „Mutanta” czytałoby się lepiej, gdyby był krótszy. Zwłaszcza że większość dialogów przypomina przekomarzanie się grupki zblazowanych dzieciaków i stanowczo zbyt wiele miejsca w książce zajmuje nic nie wnoszące i nieco naiwne filozofowanie głównego bohatera.Czułam też pewien niedosyt baśniowego klimatu. Jakże pyszna byłaby to lektura, gdyby, na wzór
„Wiedźmina z Wielkiego Kijowa” Wasiliewa zrobić z niej postmodernistyczną zabawę z baśniami. Zaczerpnąć z nich potwory, pobawić się magią, która tak naprawdę byłaby tylko skutkiem ubocznym katastrofy atomowej itd itp. Niestety, Butorin ograniczył się do zagrania na raptem kilku baśniowych motywach.„Mutant” jest ciekawą próbą wyjścia na powierzchnię – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Klimat innych powieści ze świata Głuchowskiego jest ledwo wyczuwalny i łatwo jest zapomnieć o tym, że gdzieś w innym miejscu, innym czasie, jakiś Artem łazi po podziemiach i strach go oblatuje na samą myśl o tym, że z góry mogłyby nadejść mutanty. Na przykład takie jak Gleb.