Minit - recenzja. A co ty byś zrobił, gdyby zostało ci 60 sekund życia?
Gra, w której prostota jest przewagą i najmocniejszą stroną rozgrywki.
Czas jest wszystkim. Czas jest bezlitosny, nie ma możliwości zatrzymania go, dokupienia dodatkowych sekund. A każda jest na wagę złota. Zwłaszcza kiedy masz tylko 60 sekund życia.
Minit zaczyna się nagle, bez żadnego wprowadzenia. Bohater o kaczym dziobie (moja siostra, gdy była mała, rysowała tak wszystkie ludzkie postacie, więc jest to pewnie jakaś cecha wspólna niektórych osób) budzi się w domku. Ogień wesoło trzaska w kominku, koło stołu kręci się pies. Bohater zastanawia się chwilę, potem wychodzi. W lewym górnym rogu ekranu wyświetla się jakiś licznik, ale o co z nim chodzi? Z braku lepszego pomysłu, kaczodzioby czeka zatem, aż licznik dobije do 0. O, śmierć.
Platformy: PC
Producent: JW, Kitty, Jukio and Dom
Wydawca: Devolver Digital
Wersja PL: tak
Data premiery: 03.04.2018
Wymagania: Windows 7 - 10, Intel Pentium D 830, 1 GB RAM, GeForce 7600 GS
Grę do recenzji udostępnił wydawca. Obrazki pochodzą od redakcji.
Budzi się w domku. Ogień wesoło trzaska w kominku, koło stołu kręci się pies. Bohater zastanawia się chwilę, potem wychodzi. Licznik nieubłaganie zmierza w stronę 0. Gra rozwija pomysł znany z takich produkcji jak Half-Minute Hero czy Legend of Zelda: Majora's Mask, z tym że tutaj koniec odliczania wiąże się z naszą śmiercią. Wiemy, że aby cokolwiek zrobić, aby poznać tajemnicę zapętlenia, w które dostał się bohater, trzeba się śpieszyć.W żadnej innej grze nie czujemy tak bardzo wagi czasu. Jego wartości. Każda dodatkowa sekunda jest dosłownie wygryzana. Skróty przez mapę są odkryciem napawającym większą dumą, niż rozwiązanie niejednej zagadki. Sposób poruszania się zostaje sprowadzony do minimum – nie ma bezmyślnego błąkania się po mapie. Instynktownie wybieramy najkrótszą możliwą drogę przez planszę. Po kupieniu butów przyspieszających ruch mkniemy jak Struś Pędziwiatr, zostawiając za sobą tumany kurzu. Ale śmierć zawsze nad dogoni. Czasami bohater, ginąc w pędzie, leci jeszcze kilka metrów przed siebie...
Czuć oddech kostuchy na karku, zwłaszcza pod koniec odliczania, gdy kaczodzioby pędzi do jednego z kilku domów, by zapisać sobie kryjówkę jako startową, bo jeśli tego nie zrobi, będzie zmuszony grać od nowa w odległej lokacji.To wszystko może brzmieć bardzo dramatycznie, ale faktycznie, kiedy spotykamy starego wilka morskiego, który mówi bardzo wolno, pojawia się lęk, czy kiedykolwiek uda nam się dożyć do końca jego opowieści. Powiedzenie „zagadać kogoś na śmierć” nabiera bardzo dosłownego znaczenia. Na szczęście, przedmioty zostają przy nas. Podobnie jak raz rozwiązane zagadki nie cofają się wraz z czasem gry. Dochodzi zatem to paradoksu – niektórzy NPC tkwią wciąż w tym samym miejscu i mają dla nas zawsze te same kwestie, podczas gdy inni zmieniają lokalizację.Gatunkowo Minit to przygodowa metroidvania, ale z małą ilością walki. Przedmioty, które zdobywam w grze, otwierają nowe ścieżki, pozwalają wycinać sobie drogę do kolejnych lokacji. Jedne są ewidentne – jak np. rękawica drwala, która umożliwia ścinanie drzew. Ale zastosowanie innych, jak aparat fotograficzny, wymaga już głębszego zastanowienia.Co ważne, ciągłe zgony nie frustrują, mimo że stres związany z ograniczeniem czasowym ani przez moment nie mija, zwłaszcza kiedy odkrywam nowe lokacje i bardzo jestem ciekawa kolejnych sekretów. Albo kiedy wpadnę na rozwiązanie zagadki, ale jestem daleko od punktu startowego i wiem, że nie zdążę nic zrobić, bo licznik minął właśnie 10.
Żałuję, że twórcy wprowadzili możliwość uśmiercenia bohatera w każdym momencie. Dochodzi do takich kuriozalnych sytuacji, jak np. gdy zabrniesz w ślepy zaułek albo pójdziesz za daleko i palec sam leci w stronę „klawisza śmierci”. Mi w takim momencie zawsze zdarzała się sekunda wahania, ale podczas rozwiązywania co trudniejszych zagadek czasami decydowałam się na „wymuszoną śmierć”. Psuje to klimat i trywializuje zgon.A tak naprawdę to mechanika stanowi o wyjątkowości Minit. Gdyby nie pomysł z zapętleniem czasu i cominutowym zgonem kaczodziobego, byłaby to jedna z wielu produkcji typu „zagrać-zdać-zapomnieć”. Tym bardziej że historia nie należy do specjalnie zakręconych i brakuje jej trochę serca. Ale dostrzegam to dopiero teraz, kiedy próbuję ją sobie odtworzyć z pamięci. Natomiast pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po skończeniu Minit, brzmiała: „ale to jest super, że masz tylko 60 sekund i musisz się spieszyć oraz pamiętać wszystkie miejsca, do których trzeba się udać”.Grafika jest najprostsza z możliwych. Ale dzięki temu 60 sekund ma sens. Gdybym zamiast biało-czarnych pikseli dostała bogatą realistyczną grafikę, minutę zajęłoby mi samo poznawanie otoczenia. A tak wszystko jest przejrzyste i jasne. Każdy szczegół ma znaczenie, nie ma nic zbędnego. Podobnie jest ze ścieżką dźwiękową - muzyka jest powtarzalna, ale zaskakująco przyjemna.Minit to gra rozpisana na około 2-3 godziny, ale można grać w trybie „New Game+”, w którym wrogowie są trudniejsi do ubicia, mamy mniej punktów życia oraz, co najważniejsze, czas został skrócony do 40 sekund. Cała gra jest jednak dość krótka i żałuję, że twórcy nie pokusili się na odrobinę więcej zawartości.
Jak zdjąć klątwę wiecznego umierania? I o co chodzi robotnikowi, który na widok miecza (pierwszy przedmiot, który zdobywamy w grze) każe nam natychmiast udać się do fabryki? Co kryje w sobie nawiedzony dom? A to tylko kilka sekretów, które kryje w sobie Minit. To taka prawdziwie niezależna produkcja, która łączy prostotę oprawy graficznej ze świetną mechaniką. Szkoda tylko, że twórcy nie zaszaleli z historią, bo pomysł o umierającym po wielokroć bohaterze można było rozwinąć na wiele niezwykłych sposobów. Gra miała szanse być genialną w swej prostocie, a tak jest po prostu dobra.