Medal of Honor: Warfighter - recenzja

Medal of Honor: Warfighter - recenzja

Medal of Honor: Warfighter - recenzja
marcindmjqtx
30.10.2012 00:10, aktualizacja: 30.12.2015 13:28

Medal Honoru to w Stanach Zjednoczonych najwyższe odznaczenie, jakie może zdobyć żołnierz na polu walki. Czy produkcja studia Danger Close zasługuje na podobne wyróżnienia?

Ocena: 2/5 „Polecam ominąć. Nie dlatego, że jest taka sama jak inne strzelaniny, ale dlatego, że jest od nich gorsza. Nudna i nijaka - pozbawiona elementu, który by ją zdefiniował”.

Militarne strzelaniny to gatunek, w którym trudno się wybić. Jest „Battlefield”, są kolejne części „Call of Duty” i jeśli chodzi o mniej lub bardziej współczesne konflikty militarne, to chyba nie ma już na tym polu bitwy miejsca. Na pewno nie ma go dla gry bez pomysłu na siebie, bez tego czegoś, od czego zaczynalibyśmy wszystkie o niej rozmowy. Bez chociażby jednego momentu, który zapada w pamięć.

Opowiedzieć wam o „Warfighterze”? Poczekajcie, bez sięgnięcia do notatek się nie obejdzie...

Trzęsienie ziemi na dobry początek Gra zaczyna się od wpadki. Preacher i Mother - dwóch żołnierzy, którzy składają się na 50% ciekawych bohaterów występujących w „Warfighter” - przekradają się przez opanowane przez wroga nabrzeże. Niby ma być cicho, ale wojacy postanawiają odwrócić uwagę wroga małą dywersją, więc podczepiają pod ciężarówkę ładunek wybuchowy. W momencie jego aktywacji w powietrze wylatuje jednak nie tylko wóz, ale i wszystko dookoła. Spece z wywiadu dochodzą do wniosku, że na pace przewożony był pentryt - materiał wybuchowy używany przez terrorystów. To oznacza, że ktoś sposobi się do ataku, a nasze asy muszą go wyśledzić i unieszkodliwić.

Medal of Honor: Warfighter

Jeśli w tym momencie zaczęliście się zastanawiać, czy cała fabuła gry nie będzie drogą po nitce do wybuchowego kłębka, to trafiliście w dziesiątkę. Składające się na pięciogodzinną kampanię misje polegają na prześledzeniu drogi transportów i dotarciu do „głównego złego”. Jeśli siłą poprzedniego „Medala” była możliwość uczestnictwa w prawdziwym konflikcie, z którego obrazki docierały do nas też z telewizji, to w „Warfighterze” Danger Close wytrąciło sobie ten atut z ręki.

Gdzieś zupełnie z boku, pomiędzy misjami, rozwija się też wątek Preachera, któremu nie wyszło łączenie wojaczki z rolą męża i ojca. Mam jednak wrażenie, że ckliwe scenki przerywnikowe robią tu za alibi. Mają nas przekonać, że „Warfighter” to nie pierwsza lepsza strzelanina. Że żołnierze, których zaraz zabierzemy na akcję, nie są tylko mięsem armatnim. Że to gra nie tylko o wojnie na dalekim froncie, ale też o tym, jak wpływa ona na codzienne życie wojskowego. Pojawiają się nawet nawiązania do zamachów w madryckim metrze, mające nam uzmysłowić, że nikt prócz tych bohaterów nie powstrzyma fali zła.

Tyle że to nieprawda - ani gra nie jest wyjątkowa, ani ci dzielni żołnierze w trakcie rozgrywki nie mają do odegrania żadnej ciekawej roli.

Przerost formy Myśleliście, że kampania w „Battlefield 3” była nudna i nic ciekawego się w niej nie działo? W porównaniu z misjami „Warfightera” zasługuje na tytuł adrenalinowej bomby. Przed zadaniami w „Medal of Honor” pojawia się informacja, że są inspirowane prawdziwymi akcjami, a przed premierą gry autorzy chwalili się, że współpraca z jednostkami specjalnymi (m.in. z polskim GROM-em) zaowocowała nawet takimi detalami jak różnica w sposobie przeładowywania broni przez żołnierzy różnych formacji. Wiecie, jaki to ma wpływ na doznania płynące z gry? Zerowy.

Grucha na wojnie: Danger Close nie dało rady z grą, ale i tak MUSZĘ pochwalić ludzi odpowiedzialnych za jej polską wersję. Wypadła fenomenalnie i zamiast zastanawiać się, jak jakaś scena brzmiałaby w oryginale, zacząłęm współczuć reszcie świata, że tylko Polacy docenią ten dubbing. Musicie wiedzieć, że żołnierzom jadaczki się nie zamykają, więc do zagrania było sporo materiału, ale Banaszyk, Zbrojewicz i reszta ekipy pokazali, jak powinna brzmieć polska wersja w 2012 roku. Jak na razie to mój kandydat do nagrody za najlepszy dubbing ostatnich 12 miesięcy.

Czekam na grę, która pokazałaby mi realizm i dramatyzm misji jednostek specjalnych, naprawdę. Autentyczność miała być kluczową cechą „Warfightera”, który miał stać w kontrze do postrzelonych akcji spod znaku Call of Duty. Myślałem, że Danger Close pokaże Activision, że ciągłe podnoszenie tempa akcji i ilości eksplozji, nie jest jedyną drogą dla militarnych FPS-ów. Że można to zrobić inaczej, sprytniej, po prostu ciekawiej.

Nigdy nie uda się to jednak produkcji, w której towarzyszący nam żołnierze są nieśmiertelni. W dodatku są też tchórzami, którzy potrafią poruszać się tylko za graczem. Wymiany ognia w „Warfighterze” są przeraźliwie statyczne. Reszta oddziału nie ruszy z wsparciem dopóki gracz nie zlikwiduje wroga, którego śmierć odpali odpowiedni skrypt (żeby było ciekawiej, te potrafią się zepsuć). My natomiast skupiamy na sobie uwagę wszystkich przeciwników, co sprawia, że lepiej schować się za osłoną i cierpliwie - headshot za headshotem - eliminować wrogów. Gdy przestaną wybiegać z szafy na szczotki czy innego obszaru maskującego spawn kolejnej fali, podbiegamy do przodu, kucamy za następną osłoną i czynność powtarzamy. Sterowani przez SI sojusznicy robią więcej hałasu, niż pożytku, z kolei wrogowie mają świetnego cela, a i granatem lubią sobie rzucić. Nie ma znaczenia, czy wspomaga nas jeden czy pięciu żołnierzy - jesteśmy zdani tylko na siebie, a od nich możemy bez skrępowania wyciągać dodatkowe magazynki i granaty - rola zaopatrzeniowców, to jedyna, w której się sprawdzają.

Nie ma tu mowy o klimacie działań jednostek specjalnych, jest za to sporo kozakowania w stylu rambo. Ale akurat to, inne gry robią lepiej.

Medal of Honor: Warfighter

W trakcie kampanii znajdziemy kilka urozmaiceń od dominującej roli piechura, ale nie liczcie na nic, co zapadnie wam w pamięć i na zawsze będzie kojarzyć się właśnie z tą grą i żadną inną. Danger Close przeleciało przez listę obowiązkowych sekwencji, jak strzelanie z działka helikoptera, pościg za kierownicą samochodu (o dziwo, naprawdę emocjonujący, a nie tylko szybki) czy naparzenie granatnikiem z pędzącej łodzi, ale zapomniało o dodaniu czegoś od siebie. A, pardon, można odblokować nowe gadżety do mało delikatnego otwierania drzwi, by wpaść do pomieszczenia i w zwolnionym tempie rozprawić się z wrogami. Jednak konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi po co. To, czy zamek odstrzelimy shotgunem, wyłamiemy łomem, czy odrąbiemy tomahawkiem (serio, serio) nie ma żadnego znaczenia dla dalszych wydarzeń.

Jestem bardzo rozczarowany tym, ile razy, czekając za osłoną na zregenerowanie zdrowia, uświadamiałem sobie, że jestem w środku wojny, a śmiertelnie się nudzę. W trakcie monotonnych strzelanin cel misji szybko wypadał mi z głowy. Nie interesowało mnie, po co tu jestem i jakie może to mieć konsekwencje dla dalszego losu fabuły, bo misje swoje, a scenki przerywnikowe swoje. Nie uzupełniały się, nie tworzyły spójnej opowieści. Pocieszała mnie trochę jakość oprawy audiowizualnej, ale naprawdę nie mogłem się doczekać, aż ta króciutka, zgrana do granic możliwości i pozbawiona charakteru kampania się skończy.

Singiel w „Warfighterze” nawet nie próbuje zaoferować nam czegoś po swojemu, pokazać, że strzelankowe klisze, można rozegrać inaczej. To krótki rajd po tych najbardziej wyświechtanych. Więc nie chodzi tu o to, że „to już było”, ale o to, że „to już było zrobione lepiej”.

Wstąp do GROM-u Po przeczytaniu kilku ekranów tekstu na pożegnanie kampanii postanowiłem wskoczyć na serwery. Niestety nie znajdziecie w grze - obowiązkowych, jak mogłoby się wydawać - misji w trybie kooperacji, więc pozostaje tylko zabawa z innymi bywalcami serwerów.

Pierwsze wrażenie dotyczyło znacznego pogorszenia jakości oprawy. Nie jestem człowiekiem, który przykłada do takich rzeczy wielkie znaczenie, ale „Warfighter” na Xboksie w multi naprawdę razi w oczy. Pamiętacie pewnie, że w dniu premiery gra otrzymała sporą łatkę, poprawiającą przede wszystkim błędy w trybie sieciowym. Pamiętam, że ją ściągnąłem, a mimo to w trakcie jednego z meczów obserwowałem pojawiające się i znikające w zależności od mojej pozycji ściany budynku! Postać potrafi też zaciąć się na przeskakiwaniu murku czy przerwać animację przeładowywania bez żadnego powodu. Nikt mi nie wmówi, że to jest ukończony produkt, uzupełniony tylko o opinie graczy po testach bety.

Medal of Honor: Warfighter

Żołnierze jednostki GROM pomagają nam w jednej z misji kampanii. Jednak w członka tej formacji możemy się wcielić tylko w trybie multiplayer.

Gdy wszystko w miarę działa, a walka toczy się w jednym z trybów polegających na zdobywaniu celów, „Warfighter” zaczyna przypominać nieco nieporadną miniaturkę „Battlefielda” - pozbawioną pojazdów, dużo bardziej arcade'ową i rządzoną przez przypadek (lubicie respawny z wrogiem za plecami?). Ale też niepozbawioną kilku pomysłów. Jak na przykład podzielenie każdej ze stron konfliktu dodatkowo na dwuosobowe drużyny ogniowe. W większej skali to samo mieliśmy w „Battlefieldzie”,  gdzie pomysł na takie lekkie zachęcenie do kooperacji dodatkowymi punktami wypalił. Tu też działa i pomaga zwalczyć chęć do samotnego biegania po mapce. Można się wzajemnie leczyć, podrzucać amunicję, a najlepsza sekcja jest po rundzie nagradzana krótką scenką.

Bardziej taktyczną rozgrywkę znajdujemy w trybach z minimalnym HUD-em. Standardowe opcje dają tyle wizualnych pomocy, że wrogów możemy widzieć przez ściany, a wybór snajpera nie ma większego sensu, gdy nawet nad ukrytym w krzakach graczem pojawia się czerwona kropka. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jak mam grać w to multi. Kiedy wziąłem strzelca, wydawało mi się, że strzelam pestkami dyni, w skórze snajpera biegałem głównie z wyciągniętym pistoletem, bo trudno było o zapuszczenie gdzieś korzeni, dopiero po przełączeniu się na kaemistę poczułem, że faktycznie mogę zrobić wrogom krzywdę. Ale akurat ten sposób gry nie bardzo mi leży. Osobiście nie znalazłem w tu czegoś dla siebie. Lubię multi w "Battlefieldzie" tak samo, jak to spod znaku "Call of Duty" i nie potrzebuję niczego po środku. Jeśli jednak tryb wieloosobowy w „Warfighterze” ma być jakimś rodzajem konkurencji czy alternatywy dla ciągle rozbudowywanego o dodatki „Battlefielda 3”, to musi zostać solidnie połatane. Tyle że jeśli ktoś lubi szybkie, dynamiczne mecze, to niedługo dostanie grę od ekspertów w tej dziedzinie.

Werdykt „Warfighter” to gra, którą polecam wam ominąć. Nie dlatego, że jest taka sama jak inne strzelaniny, ale dlatego, że jest od nich gorsza. Jest nudna i nijaka - pozbawiona elementu, który by ją zdefiniował. Nie jest nim na pewno autentyzm, bo trudno o nim mówić, kiedy przed nami spawnują się kolejne fale przeciwników, a za nami chowają się głupiutkie, nieskore do współpracy, nieśmiertelne boty. Nie jest nim "żołnierska opowieść" o wojnie na froncie i wojnie żołnierza o własną rodzinę, bo temat zaledwie liźnięto. Nie jest nim też szczątkowa, oklepana fabuła bez ciekawych postaci, a już na pewno nie wyróżnia „Warfightera” rozgrywka. Przynajmniej nie na plus.

Ocena: 2/5 - Ostatecznie (Ocenę 2 otrzymują gry słabe, ale niepozbawione dobrych momentów. Zdecydowanie tylko dla fanów gatunku, tylko, jeśli nie ma niczego innego do grania).

Maciej Kowalik

  • Deweloper: Danger Close
  • Wydawca: EA
  • Dystrybutor: EA Polska
  • PEGI: 16

Grę do recenzji dostarczył dystrybutor.

Medal of Honor Warfighter (PC)

  • Gatunek: strzelanina
  • Kategoria wiekowa: od 18 lat
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)