Mass Effect: Andromeda - zapowiedź. To nowa galaktyka, ale czujesz się jak w domu
W bardzo przestronnym domu, gdzie Żniwiarze mówią dobranoc.
02.03.2017 | aktual.: 02.03.2017 18:46
Próba ocenienia tak wielkiej gry jak Mass Effect: Andromeda po trzech godzinach grania byłaby jak ocenianie filmu po obejrzeniu piętnastu minut. Ale nawet w przypadku tych trzech godzin można spróbować wyciągnąć jakieś wnioski, szczególnie w przypadku tytułu tak marketingowo oszczędnego jak najnowsza gra BioWare. Chcecie zwyczajnie wiedzieć, czy jest dobrze, prawda? Albo chociaż czy są solidne szanse na to, żeby było dobrze.Ni stąd, ni zowąd, bez żadnego zaproszenia czy choćby zapowiedzi w galaktyce Andromedy pojawia się potężny statek, na pokładzie którego znajduje się obca rasa z bardzo odległego zakątka kosmosu. Istoty tego gatunku są inteligentnymi kręgowcami o szczupłej budowie ciała i średniej wysokości stu siedemdziesięciu centymetrów. Nazywają się ludźmi; w Andromedzie szukają nowego domu. Reprezentanci tej rasy ostatnie sześćset lat spędzili zahibernowani w podróży przez przestrzeń kosmiczną. Swoją dawną galaktykę zostawili daleko w tyle, nie są więc zadowoleni, gdy Andromeda wita ich raczej chłodno, z miejsca pokazując zęby w postaci dziwacznych anomalii i wrogo nastawionych mieszkańców.Od pierwszych minut jesteśmy w tarapatach i jest to... przytulne. Podczas prezentacji miałem okazję obejrzeć prolog, a potem zagrać w pierwszą i czwartą misję głównej kampanii. Ton nadany przez początek opowieści prezentuje się bardzo znajomo i nie da się go pomylić z niczym innym - to najprawdziwszy Mass Effect. Atmosfera, postacie, uniwersum, poszczególne wątki... Wszystko to sprawia, że gdyby BioWare zdecydowało się jednak dać "czwórkę" w tytule, to byłoby to w pełni usprawiedliwione.
Jednocześnie otrzymujemy też trochę egzotyki. Gdy jedna z ark inicjatywy Andromeda przybywa do obcej galaktyki, faktycznie czuć obcość tego miejsca, to, że jesteśmy tutaj tylko i wyłącznie intruzami. To fundament dla potencjalnie świetnego scenariusza, który na wstępie wybija się ponad standardowe "uratuj świat", celując w bardziej osobistą opowieść; pozbawioną skali Żniwiarzy, ale nadrabiającą ciekawszą, bardziej złożoną problematyką. Podstawowy zarys fabularny daje też większości bohaterów intrygujący punkt wyjściowy.
To kluczowe pytanie. Lot do Andromedy wiązał się z porzuceniem całego dotychczasowego życia - domu, bliskich, kariery. Ogromne poświęcenie u każdego wynikało zatem z innych pobudek - jedni przed czymś uciekali, drudzy potrzebowali świeżego startu, a jeszcze innych skusiła ekscytująca perspektywa nieznanego. Powód obecności w tej galaktyce to użyteczne narzędzie do budowania ciekawych charakterów, co zdążyłem odczuć nawet podczas tych kilku pośpiesznych i nerwowych godzin z grą.Sporą część tego czasu spędziłem bowiem na Tempeście, czyli nowej wersji Normandii. A tam, wiadomo, czeka dużo rozmów z członkami załogi. Fabrice Condominas z BioWare podczas prezentacji podkreślił, że studio zbadało, czego oczekują fani. Jedną z ulubionych scen, jeśli chodzi o trylogię Sheparda, było strzelanie do puszek z Garrusem. Twórcy postanowili więc w Andromedzie postawić na tego typu intymne interakcje z towarzyszami, co wydaje mi się strzałem w dziesiątkę. W końcu Mass Effect od samego początku postaciami stoi.
Dlatego kiedy zajrzałem do kabiny naszego kolegi Liama, zacząłem się szeroko uśmiechać. Liam przytargał ze sobą do Andromedy starą, wygodną kanapę, która nijak ma się do futurystycznych wnętrz Tempesta. Zasiedliśmy na niej z piwkiem w ręce i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym. Liam zauważył, że wszyscy na statku zdają się zestresowani problemami, jakie spotkały ich w nowej galaktyce i że może warto byłoby zorganizować wieczór filmowy dla rozluźnienia. Jasne, spoko pomysł. A potem patrzę do dziennika, widzę, że mam osobne zadanie polegające na zdobyciu biblioteki filmów i uśmiecham się jeszcze szerzej.Kiedy z kolei zajrzałem do turianki Vetry, zastałem ją podczas rozmowy przez komunikator z młodszą siostrą, która jest niezdrowo podekscytowana naszymi przygodami. Momentalnie poczułem zakłopotanie mojej towarzyszki i miłość, jaką żywi do rodzeństwa. Zacząłem się zastanawiać, jak potoczy się historia Vetry i na czym będzie polegać jej misja lojalnościowa - bo te rozbudowane zadania dotyczące naszych przyjaciół znane z dwójki powracają w Andromedzie. To kolejny sposób, w który BioWare chce pokazać, że na pierwszym miejscu stawia bohaterów.
Dialogi naszych towarzyszy - zarówno te, które prowadzimy, jak i niezależne pogaduchy toczone w trakcie wędrówek - trzymały satysfakcjonujący poziom. To był klasyczny BioWare, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. A jeśli tego typu rozmów i wątków obyczajowych ma być więcej niż zwykle, to upatruję się w tym jednej z największych zalet Andromedy. I równie obiecująco zapowiada się główny wątek fabularny skupiający się na próbach znalezienia domu w nieznanych zakątkach kosmosu... które jednak wciąż mają w sobie znajomy klimat Mass Effecta.
Choć może nawet zbyt znajomy? W ramach czwartej misji mogłem pozwiedzać planetę Kadarę i muszę przyznać, że o wiele więcej widziałem tam znajomych ludzi czy asari niż obcych ras. Ale może to uzasadnione fabularnie? Z tego typu uwagami trzeba wstrzymać się do poznania całej gry i jej licznych planet. Z których jedna jest podobno wielkości całej Inkwizycji.Scenariusz scenariuszem, atmosfera atmosferą, a asari asari, ale jak się w nowego Mass Effecta gra? Znowu: bardzo znajomo, co można chyba uznać za zaletę. Walka to klasyczne "pju-pju-pju" zza osłon, dopóki w ruch nie pójdzie nasz nowy gadżet - plecak odrzutowy. Wtedy możemy na przykład zawisnąć nad naszymi wrogami i ostrzelać ich z góry albo uciec za osłonę gwałtownym zrywem (no wiecie, dashem) do przodu. Postać automatycznie chowa się za każdym murkiem i kamieniem, co z początku wypada dziwnie, bo człowiek wciska nerwowo jakiś przycisk, przez co zamiast spokojnie kucnąć, napiera bezsensownie na barierkę, przyjmując strzały na wrażliwą klatę.
I w ogóle muszę przyznać, że początek był całkiem wymagający. A może to ja z pośpiechu grałem niedbale? Tak czy inaczej podczas pierwszej misji z dwa razy skończyła mi się amunicja i zdarzyło się nawet wyzionąć ducha w tej nowej galaktyce. Dobrym urozmaiceniem były dziwne ogary, które co i raz wyganiały zza bezpiecznej osłony, wystawiając nas na ostrzał tych inteligentniejszych przeciwników. Poza tym standard - moce bioniczne, przeciwnicy z tarczami, wydawanie poleceń towarzyszom, z czego właściwie nigdy się nie korzysta... Nie miałem niestety czasu szperać w statystykach postaci i zróżnicowaniu poszczególnych klas. Ale strzelało się przyjemnie.Andromeda ma Żniwiarzy w nosie. Deweloper podczas prezentacji zdradził, że w nowej części, owszem, nie zabraknie nawiązań do trylogii Sheparda, ale będą to tylko mrugnięcia, a nie rozbudowane wątki. Członkowie inicjatywy wyruszyli w swoją międzygalaktyczną podróż mniej więcej między drugą a trzecią częścią, mogą się więc odnosić do znajomych wydarzeń.
Pierwsza misja była liniowym wstępem fabularnym, ale w czwartej oprócz biegania po wspomnianym Tempeście, można było zwiedzać pół-otwartą powierzchnię Kadary. Jak wspominałem, tereny w Andromedzie mają być rozległe, pokonamy je jednak na czterech kołach naszego nowego pojazdu - Nomada. Zmechanizowana Płotka sprawuje się naprawdę przyjemnie - kierowanie maszyną jest wygodne i sprawia frajdę, szczególnie kiedy jedziemy z pełną prędkością albo zmieniamy tryb na terenowy i podjeżdżamy pod strome, pozornie niedostępne wzgórza.Niestety, to właśnie na Kadarze, kiedy już opuściłem okoliczny port i siadłem za sterami Nomada, odczułem pierwszą potencjalnie większą wadę Andromedy. Widzicie, BioWare obiecywał, że wyciągnął wnioski z zawartości pobocznej Inkwizycji. I o ile rzeczywiście nie zdążyłem się natknąć na zadanie w stylu "przynieś mi dziesięć rogów kosmicznych nosorożców", o tyle otwarte przestrzenie Kadary wydawały się dosyć... jałowe.Jasne, na początku było "łał" wynikające z pięknych krajobrazów i Nomada, ale po piętnastu minutach czułem, jakbym jeździł po korytarzach bliźniaczo podobnych kanionów, gdzie od czasu do czasu spotykamy drapieżne zwierzę lub nudny budynek otoczony bandytami. Po oczyszczeniu placówki z kosmicznych hultajów, zawsze okazywało się, że w sumie nie ma tutaj nic wartego uwagi i sama konstrukcja stoi chyba tylko byle stać.Z ciekawszych elementów mapa pokazywała monolity, które trzeba uaktywnić, by poprawić jakość wody na planecie i tajemnicze punkty odblokowujące pamięć zsynchronizowanej z nami sztucznej inteligencji. Te pierwsze okazały się jaskiniami, gdzie znowu trzeba wyczyścić bandę przeciwników, a potem rozwiązać prostą zagadkę, więc bez szału. To drugie pozostaje tajemnicą, bo po dojściu do punktu gra odesłała mnie do zupełnie innej lokacji w celu sprawdzenia, co właściwie znaleźliśmy. Ale wspomniane AI skrywa chyba sekrety związane z naszym ojcem, więc jest tutaj potencjał na ciekawą historię. Poza tym z jakkolwiek charakterystycznych miejsc natknąłem się jeszcze na farmę z wiatrakami, gdzie rozpocząłem quest o złodziejach sprzętu, który na pierwszy rzut oka wydawał się zaledwie standardowym RPG-owym zadankiem.Ostatnio pisałem o pociesznie seksualnej kampanii BioWare i nawet podczas trzech godzin z grą jako facet zdążyłem poflirtować i z inżynierem Tempesta, i informatorem na Kadarze i, żeby nie było, turianką z drużyny. Tak, bang... tfu, tzn. romansowania będzie najprawdopodobniej sporo, ale na pewno nie zasłoni ono innych wątków. Wbrew pozorom to nie jest kosmiczne soft porno.Muszę przyznać, że ten aspekt Andromedy wzbudził moje obawy. Na szczęście wielu graczy (łącznie z niżej podpisanym) nigdy nie szukało w Mass Effectach rozbudowanych pobocznych aktywności. Wszyscy chętni skupią się po prostu na wątku głównym i misjach lojalnościowych, co samo w sobie stanowi już potężny kawał gry cechujący się - miejmy nadzieję - dobrym scenariuszem. Dodatkowe, płytkie pierdoły po prostu się pominie, choć na pewno szkoda jeśli ta część gry rzeczywiście okaże się niespecjalna; BioWare chyba dużo czasu poświęcił rozmiarom tych planet i wypełnianiu ich powierzchni potencjalnie ciekawymi zajęciami.
Ale znowu - ja zaledwie godzinę pojeździłem po jednej z planet. Nie wiadomo, jak wygląda pozostałe 98% gry, choć gdybym był sobie takim deweloperem, dziennikarzom chciałbym raczej pokazać najbardziej reprezentatywny fragment przygody.Warto podkreślić, że grałem w wersję alfa, która charakteryzowała się całkiem licznymi błędami. Raz trzeba było zrestartować grę, towarzyszom zdarzało się też dziwnie ruszać, a niektóre fragmenty nie miały jeszcze dogranego dźwięku (na przykład przypadkowo odpalona animacja przechwytywania Nomada przez Tempesta). W kadarskim porcie otwieranie drzwi wymagało z kolei dziwnego ładowania, które wyglądało, jakbym włamywał się do poszczególnych pomieszczeń. Grze brakowało też animacji wsiadania do pojazdu, co prezentowało się zwyczajnie niechlujnie. Nie wiem, jak dużo z tych rzeczy to kwestia wczesnej wersji, ale żywię nadzieję, że większość.W kwestiach techniczncyh wciąż wyraźnie odstaje mimika bohaterów, choć podobno i tak została poprawiona (oprócz żeńskiej głównej bohaterki, to zostanie doszlifowane w pierwszych aktualizacjach). Reszta oprawy to już natomiast świetny poziom, gdzie zachwycają przede wszystkim powierzchnie dwóch dostępnych podczas prezentacji planet. Poszczególne widokówki to mokry sen każdego fana science fiction - tajemnicze, pozornie bezkresne, obce.
Jeśli zaś chodzi o muzykę, w pamięci zapadł mi główny motyw, który uruchamiał się w ważniejszych scenach i samym menu. Był absolutnie cudowny i sprawił, że pierwsze trzy minuty prezentacji cieszyłem się, że jeszcze nie uruchamiamy gry, bo mogę dzięki temu słuchać jednym uchem utworu na poziomie tych najlepszych z soundtracku trójki.Mass Effect: Andromeda będzie z pewnością ogromną grą. Na podstawie trzygodzinnego dema zgaduję, że dostaniemy świetny scenariusz na poziomie klasycznego Mass Effecta i z naciskiem położonym na relacje z towarzyszami. Obawiam się, że słabszym ogniwem okaże się spora część aktywności pobocznych i rozległe światy, które po zboczeniu z głównej trasy pokażą swoje płytkie oblicze.
Wciąż nie mam stuprocentowej pewności, że Andromeda okaże się fantastyczną odsłoną, ale teraz jestem dobrej myśli. I nie mogę się doczekać, kiedy dostanę pełną wersję. Choćby po to, żeby zorganizować załodze ten obiecany wieczór filmowy.
Patryk Fijałkowski