Marvel vs. Capcom: Infinite – recenzja. Niekończące się... rozczarowania
Marvel vs. Capcom: Infinite mimo kilku ułomności to jednak ciekawa gra.
06.10.2017 07:29
Zawsze zastanawiało mnie, dzięki jakiemu szczęśliwemu układowi gwiazd powstała pierwsza gra z serii Marvel vs. Capcom. Zastanówcie się nad tym przez chwilę – jakim cudem udało się przekonać smutnych panów w garniturach w obu tych firmach, by pozwolić ich ukochanym maskotkom wystąpić naprzeciw siebie w bijatyce. No dobra, może nie jest to aż tak dziwne jeśli weźmiemy pod uwagę to, na czym głównie zarabia zarówno Marvel, jak i Capcom, ale zorganizowanie takiej kolaboracji i tak wymagało chyba jakiegoś cudu.Co ciekawe, cud ten udało się to powtórzyć aż sześć razy (albo osiem, jeśli policzymy też takie gry, jak X-Men vs. Street Fighter czy Marvel Super Heroes vs. Street Fighter). Dzięki obecności bardzo zróżnicowanych i rozpoznawalnych postaci, MvC za każdym razem trafiało do szerokiej publiczności, by po dość niedługim czasie kompletnie zniknąć ze sceny turniejowej. Ostatnim przykładem i w pewnym sensie podkreśleniem tego „trendu” było MvC3. Pomimo wypuszczenia gry ponownie, w mocno poprawionej edycji o podtytule Ultimate, o istnieniu tej gry w pewnym momencie po prostu w świecie bijatyk zapomniano.Problemy te nie przeszkodziły jednak serii w zyskaniu statusu kultowej i przyciąganiu do siebie rzeszy fanów, którzy przy okazji każdej nowej odsłony chcą sprawdzić „czy może tym razem naprawdę się udało”. I wiecie co, wygląda na to, że Capcom jest dość blisko osiągnięcia sukcesu w tej kwestii.
W Infinite gra się przyjemnie. Co więcej, gra się w niego przyjemnie nawet wtedy, gdy przegrywa się w potyczkach online (to taka ostateczna próba). Ale za ten stan rzeczy odpowiadają przede wszystkim wprowadzone do systemu gry zmiany... czy też raczej zrezygnowanie z szeregu modyfikacji dokonanych od czasu pierwszej odsłony Marvel vs. Capcom. Przede wszystkim, w Infinite kontrolujemy dwie, zamiast trzech postaci. Zniknęła też możliwość wyprowadzenia „asysty” przez postać znajdującą się poza ekranem. Powróciły za to Kamienie Nieskończoności, czyli sześć specjalnych zdolności (pełniących też funkcję „supera”), które pozwalają nam na lepsze kontrolowanie tego, co dzieje się na ekranie. No i najważniejsze – znacznie ograniczono ilość obrażeń jakie zadają combosy, dzięki czemu nie da się już zabić przeciwnika jedną, powtarzaną w kółko kombinacją ataków – ma to duże znaczenie, bo łączenie ciosów nigdy nie było w MvC nazbyt skomplikowane.Te cztery zmiany spowodują, że gra staje się znacznie mniej chaotyczna. Teraz całość polega bardziej na taktycznym podejściu do wykorzystania umiejętności poszczególnych postaci i przeplatania ich poprzez używanie wybranego przez nas kamienia. W końcu MvC nie opiera się już na zasadzie „jeśli pierwszy trafisz, to wygrałeś”.Ciężko to powiedzieć delikatnie, więc będzie bez owijania w bawełnę – Marvel vs. Capcom Infinite jest strasznie brzydkie. Nie tak po prostu brzydkie, ale szpetne do tego stopnia, że psuje to frajdę płynącą z innych aspektów gry. Jasne, doskonale wiem, że w bijatykach po jakimś czasie przestaje się widzieć same postaci i dostrzega się tylko ich ruchy, ale dojście do tego momentu będzie ciężkie. Autentycznie ściska mnie w dołku za każdym razem, gdy patrzę na Kapitan Marvel, która wygląda jak ofiara choroby popromiennej w dość kiepskiej peruce, czy na Kapitana Amerykę, który jest ruchomym obrazkiem Roba Liefelda. Nie rozumiem jak Capcom mógł tak pokpić ten aspekt gry. Tym bardziej, że ludzie narzekali na grafikę już od pierwszej zapowiedzi gry. Skubańcy nawet zmienili wygląd Chun-Li, ale resztę zawodników nadal składała chyba najtańsza w Chinach firma od modeli. Szkoda, naprawdę szkoda.
Na plus zaliczyć należy natomiast to, że zniwelowano coś, co dla ułatwienia nazwę „efektem Michaela Baya” – w przeciwieństwie do MvC3 ekranu telewizora nie przeszywają co dwie sekundy wielokolorowe eksplozje. Dalej jest widowiskowo, ale nie dostaje się oczopląsu po kilku rundach.W typowy dla japońskich gier sposób, wszystkie postaci są bardzo rozgadane. Co chwilę wykrzykują nazwy swoich ataków czy imiona partnerów (w szczególności polecam posłuchać Hulka i ksywek, które przypisał każdemu z nich). Muzyczki są chwytliwe i łatwo wpadają jednym uchem, po czym wypadają drugim. Akurat w bijatykach to się ceni, bo nie przeszkadza w walce.
W zamyśle, Marvel vs. Capcom Infinite jest nie tyle grą, co platformą turniejową, do której (podobnie jak w przypadku Street Fightera V) co jakiś czas dokładane będą kolejne „klocuszki” w postaci nowych aren, trybów czy zawodników. Oznacza to dwie rzeczy: gra oferuje nieskończone możliwości – bo tak długo jak będzie istniało zainteresowanie, tak długo będzie rozwijana; niestety trzeba też będzie do niej ciągle dopłacać. A to już sprawia, że ludzie, którzy trochę ostrożniej wydają swoje pieniądze, mogą mieć problem z uzasadnieniem zakupu Infinite. Niestety istnieją na tym świecie takie gry, jak Mortal Kombat czy Injustice, które oferują naprawdę ogrom różnych trybów i możliwości w początkowym pakiecie. Podstawka nowego MvC zawiera natomiast tylko kilka trybów: fabularny, który jest zbudowany trochę na wzór tych znanych nam ze wspomnianych wcześniej gier – szkoda, że zapominamy o nim 5 minut po jego skończeniu. Multiplayer lokalny i online (silnik sieciowy działa zadziwiająco dobrze); oraz samouczki. To niewiele. Zobaczymy czy Capcom coś na to poradzi w najbliższym czasie. Oby.Marvel vs. Capcom Infinite to gra, która za sprawą swojego przyjemnego i rozwiniętego systemu walki ma szansę, by zostać jedną z najważniejszych i najpopularniejszych bijatyk 2D dzisiejszych czasów. Niestety zanim to nastąpi, Capcom musi jeszcze trochę nad nią popracować. I to nad rzeczami, które nie będą opierały się na ciągłym drylowaniu naszych portfeli. Przydałoby się też poprawienie wyglądu zawodników, które prezentują się tak tragicznie, że za każdym razem, gdy siadam do tej gry, biorę głęboki wdech i mrużę oczy. Ale jednak gram i bawię się dobrze.