Mario + Rabbids: Kingdom Battle - recenzja. Strategia bwahktyczna
Aperitif przed Super Mario Odyssey? Bynajmniej.
07.09.2017 | aktual.: 07.09.2017 18:49
Nie jest to połączenie, które nazwałbym "przewidywalnym". Oczywiście, że nie spodziewałem się powrotu Kórlików (kto przy zdrowych zmysłach tęsknił za tymi chamidłami?), a tym bardziej w pełnoprawnej grze oraz uniwersum najpopularniejszej postaci Nintendo. Minęło kilka miesięcy, więc oswoiłem się z tym faktem. Miałem wyłącznie jedno zmartwienie. I na początku, po pierwszych przeciekach, gdy wszyscy myśleli, że Kingdom Battle będzie strzelanką, i po rewelacyjnym pokazie na E3, dumając, w czyim opętanym umyśle narodziła się idea takiej strategii taktycznej. Autorów nie byłem pewny. Bo gdyby to Japończycy z Kioto pod tym się podpisali, mógłbym spać spokojnie (Mario wymiatał już w przeróżnych odmianach erpegów, więc dlaczego nie?). Ale Ubisoft mógł sprawę maksymalnie sknocić. Wbrew pozorom, esencja hydraulika nie jest banalna do odtworzenia. To trzydzieści lat starannie pielęgnowanej tradycji. A Ubi... to Ubi. No, wiecie. Na dodatek te nieszczęsne futrzaki.
Początek, chaotyczna inwazja zezowatych dziwadeł na Grzybowe Królestwo, nie nastraja optymistycznie. Zaczyna się iście klozetowy humor. Po czasie zrozumiałem jednak, że tak trzeba było, by odbiorca jak najprędzej cały crossover przełknął. Najpierw trzeba z hukiem przypomnieć naturę Kórlików. Ale gdy opada początkowy kurz, Mario zaskakująco prędko przyzwyczaja się do broni laserowej w rękach, a gracz rozpoczyna mozolną wędrówkę przez pola bitwy, połączenie powoli godzi się z rozsądkiem. "Maskotki" Ubisoftu są gośćmi w tym świecie, próbują go zdewastować, jasne, ale deweloper za bardzo kocha markę, na której bez wątpienia się wychowywał, by nie mieć do niej szacunku. Kingdom Battle staje się w końcu swoistym, często odważnym komentarzem utartych klisz Nintendo.
Ot, na przykład odwracają się klasyczne role - to księżniczka uratuje Mario i w ogóle będzie trzykrotnie bardziej zadziorna w trakcie walki. Każdego bohatera wyśmieje jego "kórlicza" wersja (choć Kórlik Luigi jest już przesadnym fajtłapą), podobna zasada dotyczy także bossów, których spora większość stanowi nowe wcielenie tradycyjnych adwersarzy Wąsatego. Pstryczek w nos Wario wypada elegancko, ale poczekajcie, aż usłyszycie pełną "aranżację" potyczki z operowym duchem, na którym (słusznie) oparto najlepszy zwiastun gry. Widać, że Ubisoft chciał mieć swojego Great Mighty Poo z Conkera. Odkładając jednak nerdowskie szczegóły na bok - początkowe wrażenie szybko się ulatnia. Kórliki tutaj po prostu (jakoś) działają. Punkt dla Ubi.Należy to podkreślać często i wyraźnie - Kingdom Battle nie jest platformerem ani (jak sugerują gnaty w dłoniach bohaterów na okładce) strzelanką. To strategia taktyczna, czerpiąca pełnymi garściami z twórczości Juliana Gollopa, odnowionych X-COM-ów czy w niewielkim stopniu z japońskich klasyków gatunku. Zdjęcia mówią same za siebie. Wszelka eksploracja, której nie brakuje pomiędzy kolejnymi walkami, ograniczona jest do biegania po wykręconych przez kórlicze szaleństwo krainach i rozwiązywania prostych zagadek logicznych. Ba, hydraulik poza walkami nie potrafi nawet skakać. Zanim zatem popełnicie błąd, uznając, że "Mario jak każde inne Mario", wiedzcie, że to pierwsza styczność pupilka wielkiego N z tym skomplikowanym gatunkiem. Która może okazać się zupełnie niezjadliwa dla zwolenników frywolnego hasania.Choć na polu bitwy nie brakuje humoru, cały system szybko pokaże Wam pazury. Każda postać - do wyboru kultowa elita (plus niespodziewanie bojownicza Peach) i jej futrzane karykatury - operuje zestawem unikalnych umiejętności, których nie "można", tylko zwyczajnie trzeba rozsądnie używać, by posunąć historię do przodu. Luigi to urodzony snajper, więc powinien trzymać się z tyłu, by spokojnie ostrzeliwać wrogów (najlepiej z jakiegoś podwyższenia). Kórlicza księżniczka śmiga dookoła, lecząc resztę drużyny. Mario jest najbardziej mobilny, może zatem dobijać bezpiecznym wślizgiem. Takie rzeczy.Gdy mamy to mniej więcej w małym palcu, przychodzi czas na odpowiednie wykorzystanie samego terenu. Wszystkie areny oferują nie- lub zniszczalne osłony, za którymi musimy chować bohaterów, jeżeli w turze przeciwników nie chcemy zapukać do bram grzybowego nieba. Najpierw strzał zza winkla, potem krótki sprint, umożliwiający podcięcie nogą dwóch przeciwników i ponowny przykuc za dającym 50% tarczy murkiem? A może wykorzystanie okolicznych rur, by zajść wrzeszczące Kórliki od tyłu? Albo wybicie się od któregoś kompana na drugą stronę przepaści, skąd ma się całą arenę na oku? Na początku jeszcze się o tym za wiele nie myśli. Nie trzeba. Tylko Kingdom Battle bardzo szybko zmienia swoje oblicze, już w drugim rozdziale (z czterech) zaczynając walki, które może zakończyć kilka nieprzemyślanych ruchów. I nie ma przebacz, zaczynamy od początku.
W ruch idą także perki wszystkich broni - bo strzał krytyczny z jednego gnata przyklei wroga do podłoża, z drugiego podpali, a z trzeciego oślepi. Połączmy to z podłą umiejętnością niektórych jednostek, które z automatu wystrzelą do poruszającego się w zasięgu celownika przeciwnika podczas jego tury, by otworzyć niespotykaną w "Marianach" gamę strategicznej błogości. Wszystkie z tych elementów dotyczą zarówno "naszych", jak również sterowanych przez konsolę, stojących nam na przeszkodzie. Wracamy zatem do poprzedniego akapitu - lepiej dokładnie pamiętać, który futrzak w swoim ruchu odpalił jakąś podejrzaną umiejętność. Bo zdecydujemy, że najpierw podbiegniemy postacią z shotgunem (mój ulubiony Kórlik Mario) trochę bliżej, by zrobić większe kuku, a jak tylko wychylimy się zza osłony, dostaniemy kolekcję strzałów na klatę, z których ostatni wrzuci nam dodatkowo ślepotę i bach - zaczyna się dramat, całą taktykę diabli biorą.Dla zupełnie nowych w gatunku Ubisoft przygotował możliwość "ugrzecznienia" każdej batalii. Nie wiąże się to z żadnymi stratami, po prostu przed następnym pojedynkiem wystarczy kliknąć jeden klawisz, by uleczyć drużynę (niektóre rozdziały składają się z kilku połączonych misji, więc normalnie trzeba myśleć nie o turę do przodu, a walkę) oraz ogólnie wydłużyć jej paski zdrowia. Za poziom zaliczony w trybie Easy otrzymamy dokładnie tyle samo monetek. Zatem to kwestia czysto subiektywna. Bardzo dobry pomysł, jeśli pamiętamy o domyślnej grupie odbiorców dużych gier związanych z Nintendo (od szkraba do weterana). Ale i ja często korzystałem z tego udogodnienia, wcale się nie wstydzę przyznać. To dobry dowód, jak wymagające potrafi być Kingdom Battle.
Podobnie fajnym zagraniem jest... lokalny tryb dwuosobowy. To odrębny zestawik poziomów, w które przytniemy z ziomeczkiem lub drugą połówką na dwóch Joy-Conach. Nic zobowiązującego, ale cieszy wykorzystanie multiplayerowego potencjału konsoli nawet w nieoczywistym gatunku. Zakładam, że zostawicie to sobie na deser. Bo tutaj jest co robić wcześniej. Za każdą z misji otrzymujemy trofeum, więc uciułanie kompletu złotek pójdzie na pierwszy ogień (do wszelkich momentów kampanii wracamy wygodnie z głównego "huba"). Obowiązkowe zbieractwo w sekcjach eksploracyjnych może spowodować ziewanie, ale tam poukrywane są fajniejsze bronie - warto wrócić do zaliczonego świata, gdy odblokujemy nowe umiejętności. A potem zaczyna się rzeźnia z Wyzwaniami, czyli mocno przesadzonymi scenariuszami na znanych już mapach. Jest ich kilkadziesiąt, zatem perfekcjoniści mogą poczuć przesyt.Chęć wyżyłowania Mario + Rabbids rozpoczyna się zaskakująco szybko. To zasługa drzewka rozwoju postaci, dzięki któremu zamienimy naszych bohaterów w istne maszyny bojowe, oraz szerokiego asortymentu sklepiku z arsenałem, gdzie bez przerwy wydajemy monetki (lubię, gdy ich zbieranie w grach z Wąsatym ma większy sens). Każda godzinka poświęcona pobocznej zawartości lub próbom "bycia numerem jeden" otwiera nowe możliwości oraz udogodnienia. A będąc blisko finalnego pojedynku i wracając do pierwszego świata, czułem się jak psychopatyczny zabójca, bo potrafiłem wybić pięciu przeciwników w jednej turze. Dobrze, gdy w pozycji z zacięciem taktyczno-erpegowym tak mocno odczuwalny jest progres.W zasadzie mam wyłącznie jeden poważniejszy problem z Kingdom Battle, i to związany z oprawą audiowizualną. Nie, spokojnie, nie chodzi mi o trzydzieści klatek na sekundę (choć to również boli, gdy "duża" gra z Marianem nie działa ultrapłynnie). Nie chodzi też o ścieżkę dźwiękową, nawet jeśli instrumentalnie spodziewałem się po Grancie Kirkhopie (dawny nadworny kompozytor Rare) nieco więcej. To bardziej skomplikowane. Ubisoft starał się, jak mógł, by odtworzyć urok Grzybowego Królestwa. Jednak esencją Nintendo nigdy nie była banalnie pstrokata paleta barw. Tymczasem w "kórlikowym" Mario jest aż za kolorowo. Tak bardzo, że dwa pierwsze światy bywają męczące dla oczu. Gdy strategia jest bardziej jaskrawa niż platformówka, powstaje dziwny dyskomfort. Teraz możecie myśleć "ale przesadza", jednak gdy zobaczycie Kingdom Battle w ruchu, wspominicie moje słowa.
Poza tym - mamy tutaj świetną i przede wszystkim zaskakującą na wielu płaszczyznach produkcję. Zespół Davide'a Solianiego odwalił kawał dobrej roboty. Jeżeli odgrzewany Pokken albo hermetyczne Fire Emblem Warriors nie zgrywają się z Waszym gustem, to właśnie Mario + Rabbids powinno rozgrzewać Waszego Switcha do premiery Odysei. Trzydzieści godzin wyśmienitej strategii taktycznej. Z Mario. I Kórlikami. Niesamowite, że tak to wyszło. Stawiam skrzynię pasztetu z królika, że zobaczymy w przyszłości kontynuację.
Adam Piechota