Luigi’s Mansion w rzeczy samej może być powodem odkurzenia 3DS‑ów
Na dwa lub trzy wyjątkowo urocze wieczory, które długo pozostaną w pamięci.
Remake siedemnastoletniego (sic!) Luigi’s Mansion to nie tylko nostalgiczna podróż czyhająca na dziwaków rozkochanych we wspominaniu szóstej generacji (no witam!), ale też niezły skrót do nadrobienia zaległości przed zapowiedzianą niedawno „trójką”. Mało kto przecież trzyma jeszcze w szafie sprawnego GameCube’a. Z drugiej jednak strony - jak wielu nadal dba o dwuekranowego przenośniaka, skoro światem Nintendo od półtora roku rządzi już Switch? W ogólnej narracji powstaje takim sposobem pewien paradoks. Uruchom 3DS-a, żeby ograć obie starsze odsłony przed tą na nowszej konsoli. Oczywiście, że nic nie stoi na przeszkodzie, by ich podciągnięte pędzlem retusze wydać później wspólnie na Pstryczku. Byłoby to równie logiczne, co Metroid Prime Trilogy przed premierą Metroid Prime 4. Ale doświadczenie zawsze przypomina, iż w przypadku tej firmy nie warto sugerować się logiką.
A zatem chwilowo należy zakładać, że do ponownie otwartej rezydencji zawitamy wyłącznie na leciwej platformie ze stereoskopowym trzy de. Po prostu. Z dzisiejszej retrospekcji zdaje się oczywiste, iż Luigi’s Mansion było szalenie nietypowym produktem. Bo kiedy wyszło pierwotnie, wraz z konsolą, której dzieje otwierało, w wyniku prostej analogii (SNES zadebiutował z Super Mario World, N64 z Super Mario 64) uznane zostało za porażkę. Ani nie definiowało jednego gatunku, ani nie rozpoczynało drugiego. Ba, w ogóle nie było platformerem. Było „imponującą grafiką zapchajdziurą przed prawdziwym Mario”. Czas udowodnił, że taką zapchajdziurę wspominać można lepiej niż realną kontynuację głównej serii (czyli Sunshine), zaś potencjał całego „grzybowego” uniwersum leży właśnie w podobnych eksperymentach z formułą. Obecnie nikt nie lekceważy tego, jak świeżym podmuchem powietrza we wszystkim, co wąsate lub związane z zieloną kanalizacją, jest każdy „nieplatformer”. A Luigi’s Mansion zdążyło wychować własne pokolenie graczy.
To o generację starsza pozycja od The World Ends with You, którego odgrzewanie ostatnio tutaj opisywałem, zatem krótkie wytłumaczenie „co z czym” uważam za całkowicie na miejscu. Pastisz Resident Evil oraz kinowych „Pogromców duchów” w smacznym nintendososie - brzmi ekstrawagancko? Tak jest w rzeczywistości. Głównym zajęciem tchórzliwego brata Mario będzie frenetyczne zasysanie złośliwych zjaw odpimpowanym odkurzaczem. Nie ma żadnego hycania po platformach, nie ma szukania sekretów w zakątkach barwnej mapki. Jest za to pogrążony w mroku pokoik wypełniony duchami, które trzeba oślepić światłem latarki niczym Alan Wake, a następnie „posprzątać”. Kilkadziesiąt takich, w całkiem przepastnym domostwie eksplorowanym jak gdyby w pełnokrwistym survival horrorze z lat dziewięćdziesiątych. To oczywista aluzja do marki Capcomu. I podobnie jak u nich, pod koniec rezydencję znać będziecie jak własną kieszeń, odkryje swoje tajemnice stopniowo podczas wycieczek, dostarczy kilku lekkich zagadek logicznych oraz zauroczy posępną atmosferą.
Od dawna wiadomo, że gry Nintendo - stargetowane „na wszystkich” przecież - bywają naprawdę ciekawe, gdy decydują się na psychodelię czy lekki mrok. Takich momentów Luigi’s Mansion ma pod dostatkiem. Reanimowane zwłoki Bowsera, duch małej dziewczynki w pokoju z łóżkiem na suficie, niepokojąca zabawa w chowanego z przezroczystymi bliźniakami, zjawa niemowlęcia jako pierwszy poważny boss. Nad tym wszystkim zaś podrygujący wesoło nochal protagonisty, odkurzacz na plecach i wspaniały muzyczny motyw przewodni nucony nieustannie podczas zwiedzania nawiedzonego domostwa. Takie Halloween dla dzieci, jasne. Ale jakże unikalny styl, jeśli porównać go do standardowej produkcji z Mario w roli głównej. Nie sposób nie uśmiechnąć się na widok przesadzonych reakcji Luigiego na każde groteskowe spotkanie z tymi kreatywnymi straszydłami.
Produkcja studia Grezzo (Ocarina of Time i Majora’s Mask w wersji 3D) w zasadzie jest remakiem w skali 1:1 (czyli w ogóle nie rusza rdzenia rozgrywki), podobnie jak trylogia Spyro czy Shadow of the Colossus, jednak nie robi podobnego susa pod względem oprawy graficznej. Zresztą 3DS nie był tak potężną platformą, jak GameCube. Mamy zatem do czynienia z dziwnym odbudowaniem oryginalnej oprawy na mniej więcej podobnym poziomie, ale urozmaiconej na płaszczyźnie wszelkich detali. Najwięksi wyjadacze mogliby grać po kwadrans na zmianę w obie wersje Luigiego, decydując po każdej mniejszej sekwencji, której ekipie deweloperskiej daliby punkt za „lepszą atmosferę”. Niemniej gdybyście przyłożyli mi pistolet do głowy i krzyknęli „KTÓRA PODOBA CI SIĘ BARDZIEJ?!”, zacząłbym się jąkać. Nie ze strachu (jestem redaktorem Polygamii, niczego się nie boję), tylko z niepewności. Ciekawa sytuacja. Dla zielonych w serii bynajmniej nie problematyczna - mają ciekawy remake, oddający niemal idealnie klimat pierwowzoru (a przy okazji kontynuację na tej samej konsolce). Stara gwardia uzna zaś, że potrzebuje obu, gdyż nie potrafi się zdecydować. Nintendo na pewno nie będzie narzekać.
Purystów interesuje najbardziej kwestia sterowania - czy nowy sprzęt wystarczająco dobrze radzi sobie pod nieobecność najbardziej kultowego kontrolera firmy z Kioto. Radzi. Deweloperzy proponują kilka różnych systemów i chociaż jestem szczęśliwym posiadaczem konsolki z rodziny „New” (z drugą „gałką”), najchętniej korzystałem z podnoszenia i opuszczania strumienia odkurzacza przy użyciu żyroskopów 3DS-a. A nawet przywykłem do robienia tego na tyle subtelnie, aby nie stracić efektu głębi. Bo pięknie, naprawdę pięknie to wszystko wygląda w 3D. W środowisku fanów nie od dziś wiadomo, że oryginalne Mansion z premedytacją budowane było niczym ruchoma diorama, gdyż GameCube miał otrzymać dodatkowe akcesorium umożliwiające przeskoczenie w trójwymiar (jeszcze przed boomem technologii w kinie i „Avatarem”, pamiętajcie). Czyli teoretycznie dopiero dzisiaj można w to zagrać tak, jak oryginalnie planowano. Ale spokojnie, antyfani prawego suwaka 3DS-ów - bez głębi również wygląda to schludnie.
Jeśli ktoś liczy na dodatkową zawartość, chyba nie rozumie idei remake’u 1:1. Wszystko singlowe pozostałe nieruszone. No, może główny boss zadaje mniejsze obrażenia, bo był już legendarnie przegięty. Dwuosobowa kooperacja także nikogo specjalnie nie przyciągnie do tego wydania, nawet jeśli wspólne wciąganie duszków wyraźnie przyspieszy ostatni rozdział kampanii. Zainteresowani Luigi’s Mansion powinni być albo ci, dla których będzie to jazda bez trzymanki w łatwiejszą, mniej problematyczną przeszłość (wszak przez dwie dekady trochę życie się zmienia), albo szperacze historii (/) Nintendo, mając w nos obowiązek ogrywania wyłącznie najświeższych ultraprzebojów z półki AAA. Kto inny kliknąłby w taki tekst w tygodniu premiery Red Dead Redemption 2? Nielicznym dziękuję, dzięki Wam ta praca ma ciekawszy smak.
A czy Luigi’s Mansion ma szansę tak w ogóle zabłysnąć w obecnych czasach? Otóż - ale piszę to pod wpływem Theraflu, podkreślam - zdecydowanie tak. Głównie za sprawą wszystkich składowych, przez które miało problemy przy premierze GameCube’a - „dziwnych”, „nieoczywistych” cech charakteru, postawienia na jakość zamiast ilości, całkowitej samodzielności od starszych sióstr i braci, gameplayowo oraz klimatycznie. Wiele lat musiało minąć, nim rzeczywiście stworzyło prawdziwą serię. A dziś nie mogę doczekać się stacjonarnej „trójki”. Albo jeszcze raz zmierzyć z nieco odmienną „dwójką”.