"Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie" - recenzja. Szturmowiec Ryan
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce była wojna. I - wbrew obiegowej opinii - zmieniła się.
14.12.2016 | aktual.: 16.12.2016 16:51
Szturmowcy są celniejsi. Mają brudniejsze kostiumy, jeżdżą czołgiem, a niekiedy potrafią nawet wzbudzić nutkę niepokoju. "Łotr 1" to rzeczywiście film wojenny w uniwersum "Gwiezdnych wojen". Nie oczekujcie co prawda bluzgów, ściskania własnych flaków i chorej, naturalistycznej atmosfery, wszak ciągle jesteśmy u Disneya, ale film i tak ma zdecydowanie inny wydźwięk niż wszystko, co do tej pory oglądaliśmy w kinie w temacie odległej galaktyki. Zaliczacie się do grupy, która narzekała, że "Przebudzenie Mocy" to tylko remaster "Nowej nadziei"? Tutaj dostaniecie dużo nowego.Wychodzimy z kolorowego świata mieczy świetlnych i wszechpotężnej Mocy, by wylądować twardo na ziemi z blasterem w ręku. "Łotr 1" jest historią partyzantów, strzelanin na ulicach okupowanych miast, zamachów i niewygodnych rozkazów. Tutaj nie liczy się midichlorianów, tylko granaty jonowe. Stawka może wydawać się bardziej kameralna, ale w rzeczywistości trudno o wyższą: chodzi w końcu o zdobycie planów Gwiazdy Śmierci, by Luke i spółka mogli wysadzić tę ograną już stację bojową w "Nowej nadziei". Jeśli boicie się natomiast, że bez skupienia na Jedi i Sithach kultowe uniwersum nie będzie tak atrakcyjne, to uspokajam - jest atrakcyjne. I świeższe.Do jednej z największych zalet filmu zaliczam znaczące wzbogacenie kolorytu konfliktu między Imperium a Rebelią. Znamy ich niby na wylot, ale pojawienie się ekstremistów po stronie Rebeliantów czy imperialnych obozów pracy sprawia, że kosmiczna wojna, która zaczęła się pod koniec lat 70., staje się nieco bardziej realna, chrzęści nam w zębach jak piach i pokazuje terror wojennych działań tak dokładnie, na ile pozwala na to film od trzynastego roku życia. Nawet klasyczne wiązki z blasterów zdają się tutaj cięższe, bardziej zabójcze, a wszechobecny brud oraz chaos podkreślają odmienny nastrój filmu.
Trwa wojna, przygotujcie się zatem na dużo akcji. Dopiero teraz, patrząc na przebieg tej ponad dwugodzinnej przygody, uświadamiam sobie, jak mało w "Łotrze 1" momentów spokoju, chwil na odsapnięcie, obmycie brudnej od błota twarzy i porozmawianie ze swoimi kompanami. Strzelanina goni strzelaninę, a szaleńczy pęd zabiera nas na kilka nowych planet, które przyjemnie połaskoczą każdego nerda uniwersum. Wszystkie potyczki zrealizowano z odpowiednią dynamiką i wdziękiem, nie martwcie się więc o nudę, szczególnie że stawka tych bojów zawsze wzbudza emocje - nawet kiedy nie chodzi bezpośrednio o Gwiazdę Śmierci.Wojna potrafi być też upiornie piękna. Kilka scen swoją pomysłowością czy rozmachem zapiera dech w piersi; role główne grają w nich gwiezdne niszczyciele, kostury, maszyny kroczące AT-AT, fale uderzeniowe, ciężkie karabiny oraz wybuchające w burzy naloty X-Wingów. Efekty specjalne są doskonałe i - podobnie jak w "Przebudzeniu Mocy" - często opierają się na praktycznych rozwiązaniach, a nie komputerach.Ofiarą tempa akcji padają sami bohaterowie. Osobliwa hałastra Łotra 1 składa się z ciekawych, charyzmatycznych postaci, które nie mają wystarczająco dużo czasu, by popisać się swoją charyzmą. Nie opowiadają o sobie i nie rozmawiają ze sobą, bo zazwyczaj zajęci są strzelaniem, uciekaniem czy ratowaniem sobie tyłków. Zabrakło mi między nimi większej interakcji. A szkoda, bo ich wyjściowe portrety, a może raczej szkice, prezentują się intrygująco.Wystarczająco dużo czasu antenowego dostaje chyba tylko główna bohaterka Jyn, żołnierz Rebelii Cassian i obowiązkowy dla "Gwiezdnych wojen" droid kradnący show - tym razem wygadany K-2SO, który przypomina ugrzecznioną wersję HK-47 z Knights of the Old Republic. Resztę zbyt szybko pochłania wojenna zawierucha. Mads Mikkelsen jako ojciec Jyn i główny architekt Gwiazdy Śmierci wypada jak Mads Mikkelsen - to solidna, standardowa dla aktora rola, która w jednym, małym aspekcie okazuje się przewrotna.W filmie są też bohaterowie, których z założenia miało być mało - na przykład Darth Vader. Obecność jednej z najbardziej kultowych postaci w historii popkultury jest satysfakcjonująca, logiczna i dopasowana. Nie czuć tutaj natrętnego nadużywania ikony. Vadera faktycznie jest niewiele, ale kiedy się pojawia, przynosi ze sobą ciarki na plecach. Usłyszeć po tylu latach głos Jamesa Earla Jonesa wzmocniony kinowymi głośnikami to jednak nie lada atrakcja. A na zapakowanym w zbroję Sithu seria większych i mniejszych nawiązań do Starej Trylogii oczywiście się nie kończy. Bądźcie gotowi na sporo nostalgicznych uśmiechów.
I na patos, oj, na patos też bądźcie gotowi. Ale to chyba nie powinno Was dziwić, prawda? W końcu to "Gwiezdne wojny".Po zwiastunach "Łotra 1" bałem się, że kinowe uniwersum odarte ze swojej awanturniczości stanie się zbyt nadęte i ciężkostrawne, ale reżyser Gareth Edwards odwalił dobrą robotę, zachowując złoty środek. Jest i trochę awantury, i szczypta patetycznej dramaturgii, i K-2SO na rozładowanie napięcia. Ostatecznie może z dwie przesłodzone przemowy wywołały delikatne mdłości, poza tym jednak byly to nowe, dobre "Gwiezdne wojny" w wojennym wydaniu. No i ostatnie pół godziny naprawdę potrafi zerwać hełm. Nie wspominając o ostatnich minutach!
Po skończeniu seansu natychmiast chciałem zacząć oglądać "Nową nadzieję". "Łotr 1" to świetny, w pełni autonomiczny film, ale jednocześnie łączy się z tym, który to wszystko zaczął jak zgrabnie dopasowany puzzel albo kryształ z rękojeścią miecza świetlnego. Fabularnie wiemy co prawda, dokąd to wszystko mniej więcej zmierza i brakuje większego pochylenia się nad poszczególnymi postaciami, ale mimo wszystko wrażenia i tak pozostają naprawdę pozytywne."Łotr 1" robi to, czego nie zrobiło osadzone w dalekiej przyszłości "Przebudzenie Mocy". Wprowadza nowe - w kwestii atmosfery, środka ciężkości, mrocznych szczegółów najsławniejszego konfliktu Galaktyki - mimo że dzieje się w tak znajomym okresie uniwersum. I choć "Przebudzenie Mocy" zrobiło na mnie większe wrażenie, wojenna zawierucha nowego filmu zasługuje na brawa. Udało im się, łotrom jednym.
Patryk Fijałkowski