Lost Planet 2 - recenzja

Lost Planet 2 - recenzja

Lost Planet 2 - recenzja
marcindmjqtx
15.05.2010 18:01, aktualizacja: 12.01.2016 15:26

Ponowna wizyta na E.D.N. III początkowo budzi mocne uczucie deja vu. Powierzchnię planety aż po horyzont pokrywa gruba warstwa śniegu, wskakujemy do mecha (Vital Suit) i walczymy z Akridami. Czy to na pewno druga część?

Globalne ocieplenie Spokojnie, po krótkim prologu otoczenie zmienia się diametralnie i razem z naszym oddziałem zaczniemy przedzierać się przez duszną i kipiącą zielenią aż do bólu gałek ocznych dżunglę. Nie wyczerpuje ona jednak listy nowych środowisk.

Nie wiadomo jakie są tego powody, ale planeta zaczęła się zmieniać, ocieplać odsłaniając przy tym swoje nowe oblicze, co gracze na pewno przyjmą z zadowoleniem. Capcom dał nam odpocząć od wszechobecnego śniegu i postawił na różnorodność lokacji. Niektóre rozdziały przeniosą nas pod powierzchnię wody (co dziwne, w innych błyskawicznie toniemy) na spieczoną słońcem pustynię czy nawet w przestrzeń kosmiczną, gdzie obniżone przyciąganie pozwoli odrobinę zmienić reguły gry.

To jednak niejedyne urozmaicenie, bo autorzy gry nie trzymali się kurczowo jednego schematu tworzenia misji. Większość z nich polega co prawda na wystrzelaniu przeciwników, ale zdarzają się również bardziej skomplikowane zdania oraz oczywiście epickie (naprawdę tylko ten przymiotnik do nich pasuje) bitwy z przeogromnymi Akridami kategorii G.

Nie matura, lecz chęć szczera... Właśnie w nich najbardziej przydaje się wsparcie innych graczy, bo z obdarzonych mniej niż przeciętną Sztuczną Inteligencją botów nie ma wiele pożytku. Początkowo może się Wam wydawać, że ich towarzystwo zapewnia bezpieczeństwo, bo nieźle radzą sobie z równie głupimi przeciwnikami i znajdywaniem Data Postów. Jednak w momentach, w których konieczna jest prawdziwa współpraca (jak chociażby przy obsłudze wielkiego działa kolejowego, gdzie poza strzelaniem trzeba też zadbać o chłodzenie konstrukcji oraz ładowanie i energetyzowanie amunicji) sterowani przez konsolę towarzysze irytują swoją niekonsekwencją. Aż prosi się tu o możliwość wydawania im choćby najprostszych poleceń.

Fakt, że Capcom zdawał sobie sprawę z kiepskich algorytmów żołnierzy potwierdza również to, że śmierć bota nie zmniejsza paska Battle Gauge oddziału. Jest on poniekąd odpowiednikiem ticketów z serii Battlefield i określa ile wspólnych "żyć" ma jeszcze drużyna. Rezerwę powiększamy, odpalając wspomniane wcześniej Data Posty, ale nigdy nie jest ona na tyle duża, byśmy mogli lekkomyślnie szarżować na przeciwników. Sami dojdziecie do tego wniosku po obejrzeniu napisu Mission Failed w trakcie jednego z ostatnich momentów rozdziału.

Niestety, Capcom nie wpadł na pomysł zapisywania stanu gry w każdym z punktów kontrolnych, po których i tak oglądamy statystyki oraz zdobyte oceny. Oznacza to, że porażka pod koniec rozdziału to konieczność pokonywania go od początku. Zwykle nie są one zbyt długie, ale kilkakrotna "przebieżka" wyleczyła mnie z chęci grania na wyższym, niż normalny, poziomie trudności.

Radocha na cztery fajerki Jednak gdy kolejne misje przechodziłem ze znajomymi, płynnie i bez większych potknięć, bawiłem się co najmniej dobrze. W kilku miejscach Capcom udowodnił, że kooperacja to dla autorów więcej niż zastąpienie jednej spluwy czterema. Nawet zwykłe plansze, w których musimy tylko zabić wszystko, co się rusza i pójść dalej w większości nie są wąskimi korytarzami, a otwartymi arenami, po których możemy poruszać się swobodnie (po coś ma się w końcu tę linkę z hakiem) i prowadzić zażarte wymiany ognia. Brak intelektu przeciwnicy nadrabiają liczebnością (czasem kolejne fale pojawiają się na naszych oczach znikąd) i uzbrojeniem. Robale są natomiast piekielnie odporne i silne, a gdyby brzydota mogła zabijać, to byłyby bezkonkurencyjne, bo nieraz, lawirując pomiędzy ich członkami, czułem podziw dla twórców. Oczywiście wywierane przez pokraki wrażenie rośnie wraz z ich rozmiarami.  Niektóre sceny aż prosiły się o uwiecznienie w formie plakatu, choć graficznie reszta gry odstaje od czołówki. Ładne widoczki to jedno, a przeciętne tekstury otoczenia, przesadzone filtry i mało detali to drugie.

Czapki z głów należy zdjąć przed projektantami nie tylko potworów ale przede wszystkim postaci. W trakcie przygody wcielimy się w przedstawicieli kilku frakcji, walczących na E.D.N. III w wojnie o źródła energii termalnej i każda z nich ma swój wykręcony, mało praktyczny, ale na pewno przyciągający uwagę styl. W trakcie rozgrywki nie zwraca się na to uwagi, ale Capcom nie oszczędzał na filmikach, które są zrealizowane  po mistrzowsku i stanowią odpowiednią nagrodę za zaliczenie misji.

Fabuła na pół gwizdka Niestety, są one również jedynym nośnikiem fabuły gry, która  - poza początkiem i końcem  - nie tyle nie trzyma się kupy, co po prostu nie istnieje. Żaden z moich znajomych zapytany, co tak naprawdę robimy w danym momencie nie potrafił udzielić mi odpowiedzi. Ot, zaliczaliśmy punkt kontrolny za punktem kontrolnym, by po skończeniu rozdziału obejrzeć świetny, ale bardzo zagadkowy filmik i spróbować posklejać fakty we własnym zakresie. Na pewno nie pomagała w tym zmiana kontrolowanej frakcji, ale muszę przyznać, że manewr sprawdził się całkiem nieźle pod koniec gry.

Multiplayer nadal jest specyficzny i skierowany przede wszystkim do graczy, którym ten element podobał się w pierwszej części gry. Przeciętny fan strzelanin znudzi się wolnym tempem rozgrywki i ślamazarnością postaci (wyobrażacie sobie, że Capcom umieścił w grze tryb, polegający na jak najszybszym zaliczeniu toru przeszkód? Plansz jest sporo, zupełnie jakby człapanie żołnierzem miało sprawiać nam przyjemność). W siódmym niebie będą natomiast miłośnicy zbieractwa. W Lost Planet 2 na odkrycie czeka tyle umiejętności, części strojów dla każdej z frakcji czy chociażby „ksywek” dla postaci, że zdobycie ich wszystkich oraz kompletu Osiągnięć/Trofeów zajmie wieki.

Werdykt W drugiej części Lost Planet sporo zmieniło się na plus.  Różnorodne scenerie, otwarte areny i spora ilość rozmaitych narzędzi eksterminacji przeciwników, a przede wszystkim kilka świetnych pomysłów na wymuszenie współpracy sprawiają, że gra ze znajomymi potrafi wzbudzić spore emocje i dać nielichą satysfakcję.

Niestety, Capcom potknął się na wydawałoby się podstawowych elementach. Zapomniał o funkcjonalnym systemie punktów kontrolnych, możliwości dołączania do trwającej już rozgrywki, a termin "Sztuczna Inteligencja" zredukował do kilku niezakamuflowanych skryptów, zamieniając większość gry w rzeźnię kolejnych fal przeciwników. Frustruje również sterowanie, w którym przednie przyciski zmarnowano na szybkie obracanie się, a pod B/O przypisano zarówno odpalanie Data Postów, jak i cios kolbą. Chwila nieuwagi i powiększenie paska Battle Gauge nie ma znaczenia, bo kolega zapędził się we wciskaniu przycisku, i sprzedał nam podbródkowy, po którym wylądowaliśmy w wodzie, i straciliśmy życie.

Pojedynki z ogromnymi Akridami są zdecydowanie najprzyjemniejszymi momentami Lost Planet 2. Ich skala i emocje budzą pytanie, czy nie lepiej byłoby oprzeć całą grę na nich, a pozostałe elementy zredukować do niezbędnego minimum. Przed zakupem upewnijcie się, że przynajmniej dwóch znajomych również ma ochotę na odwiedziny E.D.N. III.  To minimum niezbędne do ograniczenia frustracji i czerpania z gry przyjemności przez kilka wieczorów.

Maciej Kowalik

LOST PLANET 2 (PS3)

  • Gatunek: akcja
  • Kategoria wiekowa: od 16 lat
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)