Life Is Strange - recenzja aktualizowana
Nie zliczę, ile razy, będąc nastolatkiem, marzyłem o tym, by móc cofać czas. Trochę zazdroszczę Max Caulfield - ona naprawdę to potrafi. A poza tym jest główną bohaterką Life Is Strange, wyjątkowej produkcji, do której jak do chyba żadnej innej przed nią pasuje określenie "gra obyczajowa".
09.02.2015 | aktual.: 08.01.2016 13:20
UWAGA: Life Is Strange ukazuje się w epizodach. W związku z tym niniejszą recenzję będziemy aktualizować po premierze każdego z nich, a ocenę wystawimy dopiero po ostatnim.
Gry Telltale (Walking Dead, The Wolf Among Us), a przed nimi produkcje Quantic Dream (Fahrenheit, Heavy Rain) przetarły szlak i pokazały, że da się tworzyć przygodówki, których mechanika ograniczona jest do minimum i gdzie zagadki są banalnie proste, a i tak ciężko się od nich oderwać. Jeśli pośrednio kreowana przez gracza fabuła jest wciągająca, to nie trzeba nic więcej. Life Is Strange to kolejny przedstawiciel nowego gatunku, który jednak zamiast opowiadać historie kryminalne czy o apokalipsie zombie, mierzy się z tematem o wiele trudniejszym - z wchodzeniem w dorosłość.
Muzyka to ważna część Life Is Strange. Max, jak widać, sama też grywa na gitarze
Odcinek pierwszy: Chrysalis Max Caulfield wychowała się na prowincji, w niewielkim Arcadia Bay w stanie Oregon. Gdy miała 12 lat, razem z rodzicami przeniosła się do Seattle, zostawiając ze sobą nie tylko zielone lasy zachodniego wybrzeża, ale także najlepszą przyjaciółkę, Chloe. Kilka lat później, tuż po osiemnastych urodzinach, wraca w rodzinne strony, by uczyć się fotografii na prestiżowej Blackwell Academy. Nie mija wiele czasu, gdy odkrywa, że z jakiegoś powodu potrafi... cofać czas. Jakby tego było mało, wszystko wskazuje na to, że miasteczku zagraża katastrofa...
Pierwszy epizod, zaskoczenia nie ma, pełni rolę wstępu do późniejszej historii. Trochę szkoda, że by poznać wcześniejsze losy Max, należy od razu przeczytać jej dziennik - krótki filmik byłby bardziej na miejscu. Nie każdy będzie miał ochotę zagłębiać się w całkiem sporą ilość tekstu już na samym początku zabawy, a bez tego historia może stać się nieczytelna. Tak czy inaczej, w czasie całego odcinka poznajemy "śmietankę" uczniowską, na czele z zołzowatą Victorią, dowiadujemy się o zaginionej jakiś czas temu Rachel Ambers, oddajemy pendrive'a nowemu przyjacielowi głównej bohaterki i na chwilę lądujemy także w domu Chloe, gdzie okazuje się, że jej ojczym to tyran z obsesją kontroli. Aktorzy wychodzą na scenę i prezentują się publiczności. Do eskalacji napięć między nimi dojdzie w kolejnych aktach.
Dziennik Max
Razem z Max uczymy się też, jak cofać czas. Rozwiązujemy więc kilka BARDZO prostych zagadek, które przypominają mocno uproszczone zmienianie wspomnieć z Remember Me, poprzedniej produkcji studia Dontnod. Tak jak tam, tak i tu mamy określony czas na wykonanie kilku czynności w konkretnej kolejności. W razie porażki, cofamy wydarzenia i możemy próbować jeszcze raz. Z jednej strony szkoda, że nie jest choć odrobinę trudniej, z drugiej dobrze, że łamigłówki nie wywołują przestojów. Tak, to w dużej mierze jest "gra o chodzeniu", przyglądaniu się otoczeniu i rozmawianiu. Jeśli komuś to nie odpowiada, nie powinien po Life Is Strange w ogóle sięgać.
Proste łamigłówki to jedno, ale cofanie czasu pozwala tez na coś o wiele bardziej interesującego. W grze studia Dontnod, podobnie jak w produkcjach Telltale, często docieramy do momentu, w którym jesteśmy jasno informowani, że dana czynność będzie mieć konsekwencje w przyszłości. Albo musimy podjąć ważną decyzję podczas rozmowy - choćby zadeklarować się po czyjejś stronie czy utaić prawdę bądź ją wyznać. W Life Is Strange nic nie stoi na przeszkodzie, by przetestować wszystkie opcje. Dalsze konsekwencje są oczywiście nadal niewiadome, ale ten prosty pomysł dodaje grze świeżości. Decyzje wcale nie robią się przez to łatwiejsze do podjęcia - wręcz przeciwnie.
To nie jest ładna gra, ale momentami ciężko odmówić jej uroku
Nie ukryje tego nawet najbardziej efektowna praca kamery - Life Is Strange wygląda paskudnie, momentami przypomina raczej pierwsze lata siódmej, a nie ósmej generacji konsol. Co prawda nie miało to dla mnie wielkiego znaczenia przy zabawie, ale uczciwie ostrzegam. Pozytywnie zaskakuje za to ścieżka dźwiękowa - gitarowa, akustyczna, spokojna, momentami jakby żywcem wyciągnięta z "Juno". Max słucha na swojej wieży José Gonzáleza, a Chloe Sparklehorse czy Angusa i Julii Stone. Może nie jest to muzyka, której słuchałbym dziś na co dzień, ale jako podkład do trudów dorastania pasuje idealnie. Na samym początku pierwszego epizodu główna bohaterka przechodzi szkolnym korytarzem, mijając kolejnych uczniów i komentując ich w myślach. W tle - to znaczy w jej słuchawkach - rozbrzmiewa "To All of You" Syd Matters. Cudny moment, z gatunku tych, jakie bardzo rzadko, jeśli w ogóle, zdarzają się w grach.
Życiowe problemy Max nie są moimi problemami - jestem na nie jakieś 8-10 lat za stary - więc ciężko mi się z nimi identyfikować, ale mimo to spędziłem przy pierwszym epizodzie Life Is Strange bardzo przyjemne dwie i pół godziny. Chwilami czułem się młodszy, poznając główną bohaterkę i jej świat. Inspiracje twórców są bardzo czytelne i podobna historia opowiedziana chociażby przy pomocy filmu byłaby prawdopodobnie wtórna i mało porywająca, ale w świecie gier, gdy w bohaterkę można się wcielić, a nie tylko ją obserwować, to coś zupełnie nowego. Nie poleciłbym całego sezonu w ciemno po zaledwie jednym odcinku - szczególnie, że istnieje pewna obawa, iż całość pójdzie w stronę mało ciekawej fantastyki, a nie obyczajowego dramatu - ale z pewnością będę czekał na kolejne.
Tomasz Kutera