Nindża, a właściwie Ninja, wiem, żeby nie było, że nie wiem, ale będę pisał Nindża, bo z jakiegoś powodu strasznie mnie to bawi... Więc Nindża to bardzo, bardzo, bardzo sławny streamer, czyli człowiek znany z tego, że gra w gry. I ludzie liczą się z jego zdaniem, bo Nindża zjadł na grach zęby i jest wiarygodny.
Tenże Nindża według informacji, które od swojego dobrze poinformowanego źródła uzyskał Reuters, otrzymał od Electronic Arts okrągły milion dolarów za udział w zorganizowanym z myślą o streamerach przedpremierowym wydarzeniu i promocję gry na swoim kanale po jej starcie.
Apex Legends – 50 Million Players Strong
Wydatek najwyraźniej się opłacił - Apex Legends okazał się fenomenalnym sukcesem, a różnego rodzaju streamerzy i, tfu, tfu, "influencerzy" odegrali olbrzymią rolę w jego popularyzacji. Ani EA ani Nindża nie potwierdzili informacji o umowie między dwiema stronami, ale to, że jakaś była, jest według mnie niemal pewne.
Dlaczego? EA poinformowało oficjalnie jedynie o tym, że wszystkie związane z grą treści sponsorowane ukazały się do 5 lutego (czyli do dnia po premierze gry). Oznacza to przede wszystkim tyle, że treści sponsorowane faktycznie były, bo oczywiście, że były. Do tego ktoś taki jak Nindża, czyli największa rzecz od czasu Klocucha, za uścisk dłoni gry wielkiego wydawcy na pewno nie promuje, bo i czemu miałby.
Warto przy tym zaznaczyć, że jak podkreśla również EA, cała późniejsza działalność wokół Apex Legends była już całkowicie "organiczna" - wynikała z własnych chęci streamerów.
Jeżeli jest w tym wszystkim coś dodatkowo interesującego, to jest to dla mnie ta wciąż zadziwiająca wiara masowego odbiorcy w to, że wszyscy ci "influencerzy" są bliżej gracza, z ludu, bardziej wiarygodni od skorumpowanej prasy czy serwisów internetowych. A jednocześnie kompletnie nie kryją się oni z tym, że wprost biorą od twórców pieniądze za promowanie ich gier w ramach swojej codziennej działalności, ba - wielu z nich z chęcią podaje swoje cenniki.
Jest w tym coś złego? Nie, oczywiście, że nie. Ale z krytycznym spojrzeniem nie ma to kompletnie nic wspólnego.
Dominik Gąska