Konami zamieniło się w obóz pracy
Mierzenie czasu na przerwach, degradacje do pozycji sprzątacza, brak dostępu do internetu czy monitorowanie korespondencji to standardowe praktyki w Konami. A wszystkiemu winny szał na gry mobilne.
Portal internetowy szanowanego, japońskiego dziennika Nikkei opublikował artykuł o warunkach pracy w Konami. Porażającą lekturę dzielnie przetłumaczył na Twitterze niejaki iiotenki. O tym, że w Konami dzieje się nie najlepiej wiedzieliśmy od dawna. Faktyczna atmosfera w siedzibie koncernu przerasta jednak wszystkie domysły i ponure żarty.
Co robi Konami z niepotrzebnymi producentami gier? Zmusza ich do pracy przy liniach produkcyjnych automatów do pachinko, w ochronie czy przy sprzątaniu należących do koncernu klubów fitness. I wcale nie chodzi tu o szeregowych pracowników, a zasłużonych, kluczowych twórców Contry, Gradiusa czy innych marek Konami. "Góra" próbuje tym samym zmusić do odejścia zbędną dla nowej polityki siłę roboczą.
Bo dla weteranów dużych, ambitniejszych gier nie ma już w Konami miejsca. Na wylocie jest przecież Kojima, na swoje poszedł Koji Igarashi (ojciec Castlevanii), a w ostatnich miesiącach firmę opuścili Naoki Maeda (Dance Dance Revolution), Tak Fuji (Ninety Nine Nights II, udzielał się przy PES-ach) czy opiekunowie IP pokroju Love Plus albo Suikodena. Licencję na popularną w Japonii serię Momotaro Dentetsu przejęło natomiast Nintendo.
Kto w Konami z różnych przyczyn pozostał (i pracuje przy komputerze, a nie miotle), też nie ma łatwego życia. Wychodząc na lunch czy do łazienki, pracownicy muszą zameldować odejście ze stanowiska i powrót na nie. Kto spędza na jedzeniu czy sikaniu zbyt długo, tego nazwisko z metką lenia zostanie puszczone w obieg po całej firmie. Większość pracowników nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym. Służbowe adresy e-mail przydzielane są tylko w działach, gdzie jest to koniecznością. Nawet wówczas są to adresy losowo generowane i co kilka miesięcy zmieniane. W korytarzach siedziby Konami przybyło także kamer, które z zapewnianiem bezpieczeństwa sile roboczej nie mają nic wspólnego.
Niektórzy mają oczywiście takiego traktowania dosyć. Pewien pracownik Konami znalazł nową pracę i wesołą nowiną podzielił się na Facebooku. Post skomentowali z gratulacjami i "polajkowali" pozostali w Konami znajomi. Gdy następnego dnia stawili się w pracy, przeniesiono ich do innych działów i na inne pozycje.
mat. prom.
Co zainspirowało orwellowskie zmiany w Konami? Cofnijmy się do roku 2010 i premiery Dragon Collection na platformach mobilnych. Gra z budżetem mniejszym niż milion dolarów przyniosła Konami ogromne zyski. Nad głową szefa koncernu, Kagemasy Kozukiego zapaliła się wówczas żarówka. Skoro da się zarabiać duże pieniądze niskim nakładem sił, po co męczyć się z produkcją ambitnych, kosztownych gier? Po co użerać się z uznanymi twórcami pokroju Kojimy?
A właśnie, Kojima. Według raportu Nikkei produkcja Metal Gear Solid V: The Phantom pochłonęła do kwietnia tego roku 10 milardów jenów, co przekłada się na 80 milionów dolarów, co daje ponad 300 milionów złotych. Gdy w pewnym momencie Kojima zasugerował przesunięcie premiery, miarka się przebrała. Resztę tej historii poznajemy od kilku miesięcy w kawałkach w ramach telenoweli "Kojima kontra Konami". Dość powiedzieć, że byłe studio Kojima Productions znane jest teraz pod jakże porywającą nazwą Dział Produkcji Numer 8.
Sam Kozuki stał się podobno w ostatnich latach odludkiem. Stroni nie tylko od kontaktów z mediami, ale także i z dawnymi kolegami po fachu z Segi czy Nintendo. Brzmi to wszystko jak zapiski z genezy arcyłotra w komiksowymi uniwersum. To niestety historia prawdziwa. I o tyle smutna, że jej ofiarą padają nie tylko lubiane przez nas gry, ale przede wszystkim ludzie.
Piotr Bajda