Kochasz Elden Ringa, zagraj w Sekiro - możesz się zdziwić!
Długo wahałem się, czy właśnie to jest gra From Software, w którą powinienem grać po skończeniu Elden Ringa. Jak się okazało - niesłusznie.
Moja relacja z grami From Software jest skomplikowana. Lubię ich ideę - zarówno pod względem projektu lokacji, fabuły, jak i samej rozgrywki. Fascynuje mnie poczucie realności świata uzyskiwane w procesie czynienia go skrajnie nieprzyjaznym. Wrażenie przeżywania prawdziwej przygody, faktycznego odkrywania czegoś niezwykłego jest w tych tytułach nie do podrobienia.
Wszystko to w teorii. W praktyce jednak, chociaż próbowałem wszystkiego od Demon's Soulsów do Sekiro, to zawsze gdzieś odpadałem. Nie byłem w stanie wykrzesać z siebie tyle siły woli, by kontynuować, gdy zrobiło się zbyt trudno. Prędzej czy później natrafiałem na bossa, który lał mnie tak, że po godzinach prób po prostu mi się odechciewało.
W Sekiro było z tym jeszcze gorzej. Tutaj From nie umieściło żadnych mechanizmów rozwoju postaci czy możliwości zdobycia lepszego wyposażenia. Jeżeli więc nie radzicie sobie z jakąś walką, to możecie zrobić bardzo niewiele ponad trenowanie tak długo, aż się uda. Git gud.
Gdy grając pierwszy raz w Sekiro po premierze natknąłem się na Panią Motyl (bossa całkowicie opcjonalnego), to tak się na nią uparłem, że spędziłem na próbach pokonania jej z 10 godzin nie robiąc w grze nic innego. Nawet mimo tego, że miałem inne ścieżki, którymi mogłem iść. Ale myślałem sobie "jeżeli nie będę jej w stanie pokonać teraz, to nie pokonam jej nigdy". Więc probowałem, próbowałem, aż się znudziłem i już nigdy później Sekiro nie uruchomiłem. Chociaż to najbardziej ekstremalny przykład, to podobne historie mam z wcześniejszych gier From.
Wszystko to zmieniło się dopiero w Elden Ringu. Bardzo otwarta struktura gry i zapraszający do eksploracji wtłoczyły w końcu do tego mojego głupiego łba, że czasami w porządku jest odpuścić. Jeżeli jeden boss nie idzie, pójść w innym kierunku, zrobić innego questa, odkryć nowy kawałek świata. Dzięki temu nigdy się nie poddałem. W Elden Ringu spędziłem łącznie ponad 160h zabijając wszystkich bossów. Pokochałem tę grę.
Kiedy od jej skończenia minęło kilka tygodni, zacząłem coraz mocniej czuć, że czegoś w moim życiu brakuje. Że potrzebuję znów tych emocji, tej radości po pokonaniu wyjątkowo trudnego bossa, tej fascynacji światem i jego historią. I postanowiłem po raz drugi spróbować Sekiro, chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że to najmniej odpowiednia do tego gra.
Specjaliści od gier From powiedzą wam, że Sekiro to coś kompletnie innego od Elden Ringa czy Soulsów. Nie jest tak, że nie mają racji. Pod względem mechaniki walki - absolutnie tak jest. Ale wbrew temu ma też wiele podobieństw, które mogą być już niezauważalne dla ludzi, żyjących z tym gatunkiem od wielu lat. Konstrukcja świata, to jak gracz poznaje bohaterów niezależnych, zadania poboczne, sposób zdobywania i wykorzystywania dodatkowych przedmiotów. Dzięki temu wszystkiemu po Elden Ringu autentycznie od początku było mi w Sekiro łatwiej. Miałem wrażenie, że dużo lepiej rozumiem "język From", nawet jeżeli walki musiałem uczyć się na nowo.
Dzięki temu od początku grało mi się dużo lepiej. Choćby w drobnych rzeczach - teraz wiedziałem, że czasami warto po prostu uciec, gdy siły wroga są przeważające lub okoliczności niekorzystne. Śmiejcie się, ale to też coś, czego musiałem się nauczyć. Wcześniej myślałem, że jak jestem dobry, to mam wszystko zabijać i tyle. W dokładnym przyglądaniu się otoczeniu i eksperymentowaniu z rozmaitymi przedmiotami jednorazowymi i gadżetami. To wszystko jest po coś!
Ale chyba największe oświecenie przyszło na mnie, kiedy zdałem sobie sprawę, że ta najważniejsza lekcja z Elden Ringa - czasami warto pójść gdzieś indziej - sprawdza się również w Sekiro. Gra jest dużo bardziej otwarta, niż pamiętałem - jednocześnie można mieć otwarte i ze cztery różne, alternatywne ścieżki.
W pewnym momencie uparłem się, aby pokonać dwóch minibossów w rezerwuarze Ashiny. Ale ani z jednym, przy księżycowej wieży, ani z drugim, w studni, kompletnie mi nie szło. Tym razem więc, zamiast próbować do znudzenia, poszedłem w zupełnie inną stronę - ścieżką w stronę świątyni. Tam pokonałem opancerzonego rycerza (walka z trikiem, nie moja ulubiona, ale niech będzie), a później natknąłem się na "wielką stonogę". Wroga bardzo szybko machającymi wieloma ostrzami w wielu kończynach naraz.
I tak próbowałem z nim, próbowałem, gdy nagle po jakichś 10 czy 15 próbach stało się coś magicznego. Nagle jakby coś *zrozumiałem*. I udało mi się pokonać go perfekcyjnie odbijając wszystkie jego ataki, przeskakując nad dwoma ciosami nie do odbicia i efektownie wbijając mu katanę w odwłok. Byłem w euforii.
Okazało się, że tak samo jak w Elden Ringu, odejście i zrobienie czegoś innego może się okazać kolosalną pomocą w walce z pozornie niepokonanym bossem. Ale tym razem nie dlatego, że zdobędziemy wyższy poziom doświadczenia czy lepszy ekwipunek. Wystarczy samo oczyszczenie umysłu, powalczenie z innymi rodzajami wrogów, nauczeniu się jakichś nowych sztuczek.
Po tym wypadzie wróciłem do rezerwuaru i obu minibossów pokonałem z dużo mniejszymi trudnościami. W końcu pokochałem Sekiro.
Wiem, że jeszcze wiele trudności przede mną. Pokonanie wielkiej małpy zajęło mi kilka dni, a i to nie jest przecież szczyt tego, co ta gra ma do zaoferowania. Ale już wiem, że potrafię. W dużym stopniu zawdzięczam to Elden Ringowi.