Knights Contract - recenzja
Lubię „slaszery”, dlatego ochoczo przyjąłem propozycję ogrania Knights Contract. Gdybym wiedział, jak skończy się ta przygoda, ominąłbym ten tytuł szerokim jak biodra Kim Kardashian łukiem.
11.03.2011 | aktual.: 30.12.2015 14:05
Heinrich to miły gość, który wygląda jakby ktoś ćwiczył na nim szycie różnymi ściegami. Jegomość od stu lat jest nieśmiertelny, przyjął więc niejeden cios ostrym narzędziem. Na szczęście wiemy, skąd wzięła się u niego ta niecodzienna przypadłość. Za życia Heinrich był katem, który ściął głowę niejednej kobiecie uznanej za czarownicę. Słusznie czy nie, poleciało wiele pięknych (mniej lub bardziej) czerepów, a w nagrodę za swoje zaangażowanie, bohater musi męczyć się z nieśmiertelnością, której ma już zdecydowanie dość. Los płata figla i heros spotyka na swej drodze niejaką Gretchen, jedną z wiedźm, którą niegdyś zabił. Podobnie jak jej złe koleżanki, została wskrzeszona. Dwójka łączy siły, by stawić czoła wkurzonym czarownicom, które zamieniają ludzi w zombie - w zamian za pomoc z Heinricha zostanie zdjęta klątwa i będzie mógł spokojnie dokonać żywota.
Festiwal archaizmów Bez owijania w bawełnę - podczas zabawy w Knights Contract co kilkanaście minut patrzyłem, czy nie gram przypadkiem na PlayStation 2. Przygody nieumarłego Heinricha i nierozgarniętej Gretchen niby wyglądają na generację HD, ale rozgrywka sięga do poprzedniej propozycji sprzętowej i za nic ma sobie kanony, które od lat obowiązują na PS3 i 360. Nie spodziewałem się rozgrywki i zapierającego dech w piersi podejścia do tematu jak chociażby w God of War III, ale myślałem, że kilka prostych kombosów, powtarzających się w kółko przeciwników i wąskich korytarzy, pożegnaliśmy już kilka lat temu. Game Republic (producent) tkwi jednak najwidoczniej w przeszłości, a Namco Bandai (wydawca) klepie ich zachęcająco po plecach, licząc na to, że gra sprzeda się ze względu na sentyment nabywców do poprzedniej generacji. Wszechobecne archaizmy to jednak nic w porównaniu z...
”Now Loading...” Próbuję sięgnąć pamięcią, która gra dokuczała mi najbardziej ekranami ładowania, ale trudno znaleźć godnego konkurenta dla Knights Contract. Podejrzewam, że gdyby je całkowicie wyciąć, to czas zabawy skróciłby się przynajmniej o kilka godzin. Game Republic przeszli samych siebie, osiągając granicę absurdu. Ciężko zrozumieć, jakim cudem ekrany pojawiają się tak często i poprzedzają na przykład trwający 10 sekund przerywnik. Nie da się do nich przyzwyczaić, a z kolejnymi godzinami spędzonymi nad Knights Contract irytują jeszcze bardziej. A trzeba Wam wiedzieć, że dzielą się one na dwa rodzaje - pierwszy z delikatnie animowanym napisem „now loading ” na czarnym tle, drugi natomiast to całkiem niebrzydki obrazek pokazujący bohaterów. Tych pierwszych jest zdecydowanie więcej, nie bądźcie więc zaskoczeni, kiedy nagle ekran zgaśnie, by pokazać Wam kilka sekund animacji, a następnie zgasnąć ponownie.
Ani ładnie, ani brzydko Knights Contract wygląda nierówno. Z jednej strony mogą podobać się tła otwartych przestrzeni i poziomy śnieżne, z drugiej odrzucają wszelkie jaskinie i zamknięte areny. Nie wygląda to jak konwersja z PS2, ale nie zobaczycie tu absolutnie niczego, co nie pojawiło się już dziesiątki razy w innych grach. Jest jednak rok 2011 i tego typu oprawa w produkcji aspirującej do miana multiplatformowego hitu jest niedopuszczalna. Albo Game Republic poszło na łatwiznę i nie przyłożyło się do grafiki, albo na drodze stanął im brak umiejętności okiełznania kodu i przygotowania ładnego otoczenia czy też modeli postaci. Z dźwiękiem nie jest lepiej. Dialogi są niezwykle nudne, wręcz drewniane, a muzyki praktycznie nie ma. Polecam założyć na uszy słuchawki i puścić sobie coś zachęcającego do eliminowania kolejnych przeciwników. Do ogarnięcia fabuły wystarczą napisy, a w kwestiach udźwiękowienia gry nie stracicie absolutnie niczego.
Materiał prezentuje rozgrywkę z wersji na 360
Hej ho, wrogów sto Pierwszy etap to niezwykle miodne gromienie rozpadających się po kilku uderzeniach zombiaków. Gra pozwala mylnie sądzić, że tak właśnie będzie wyglądać przygoda Heinricha i przyznam, że już po kilkudziesięciu minutach spotkał mnie srogi zawód. Początek gry to jedyna chwila, kiedy jesteśmy w stanie przetestować niesioną przez bohatera kosę i dać upust wirtualnej żądzy mordu. Już na pierwszym etapie rozgrywki spotkamy na swojej drodze przeciwników, których położy dopiero trwające kilkanaście sekund okładanie bronią. Czary niewiele pomagają i ich wplatanie w kombinację mija się celem. Bossowie pojawiają się często, jednak nie trzeba mieć na nich sposobu, wystarczy odpowiednio często atakować czym popadnie. Prędzej czy później padną. Pojawiają się sekwencje QTE, jednak nie jest to coś, nad czym warto się rozwodzić. Zasadniczo walka wieje nudą, a biorąc pod uwagę, że to główny element rozgrywki, nie świadczy to dobrze o Knights Contract.
Werdykt Historia nie wciąga, grafika jest przeciętna, rozgrywka nuży, a ekrany ładowania doprowadzają do szewskiej pasji. Uczucie grania w tytuł z poprzedniej generacji konsol nie jest wcale przyjemne, a frustracja takimi błędami jak na przykład przeraźliwie bezmyślna Gretchen, która zupełnie przypadkiem do niczego się nie przydaje i ochoczo przyjmuje ciosy od każdego przeciwnika, jest niedopuszczalna. Na śnieżnych etapach chwilami czułem się jak w Viking: Battle for Asgard, ale tamten tytuł łyknąłem bez popity, tu natomiast dławiłem się co chwila czerstwą podróbką ambrozji. Jeśli chcecie pograć w archaiczną pozycję, kupcie za grosze jakiś hit z poprzednich lat, bo płacenie pełnej kwoty za nowość niespełniającą standardów dzisiejszych "slaszerów" jest, delikatnie mówiąc, sporym nieporozumieniem. Knights Contract miało potencjał na solidnego średniaka, wartego spędzonego nad nim czasu. Wyszła niestety kiepska pozycja, którą powinni ograć w zasadzie tylko zagorzali fani japońszczyzny, jeśli oczywiście gra znacznie stanieje.
Paweł Winiarski