Kasetowy zawrót głowy

Kasetowy zawrót głowy

marcindmjqtx
20.03.2011 12:00, aktualizacja: 15.01.2016 15:45

Był zimny grudniowy wieczór 1989 roku, a pudełka z prezentami uśmiechały się spod przyozdobionej bombkami choinki. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w jednym z nich znajduje się urządzenie, które na zawsze zmieni moje postrzeganie świata.

W tamtym czasie mieszkający w małym mieście siedmiolatek nie mógł wiedzieć, jakie trendy panują na rynku komputerowej rozrywki. Nie mieliśmy przecież w domach dostępu do Internetu, a rodzima telewizja raczej nie rozpieszczała nas technologicznymi nowinkami z Zachodu. Nowoczesność zapukała jednak nieśmiało do drzwi mojego pokoju, bo pod choinką znalazłem duże pudełko, w które Święty Mikołaj włożył Atari 65 XE. Szary komputer kontrastował z każdą posiadaną zabawką, zachwycał nowoczesnością, a na rodzicach wymusił rychły zakup drugiego telewizora - liczącego tym razem czternaście cali odbiornika w lokalnym sklepie PEWEX.

Kaseta, zwana również taśmą Dyskietkowy luksus nie od razu zawitał pod moją strzechę, musiałem więc zakolegować się z kasetami magnetofonowymi, które dotychczas kojarzyły mi się wyłącznie z piosenkami Fasolek, Dyskoteką Pana Dżeka i „Ride The Lightning” Metalliki, którą przy każdej możliwej okazji wpajał mi na siłę starszy cioteczny brat. Wtedy nikt nie mówił o piractwie, ochronie własności intelektualnej czy też nielegalnym kopiowaniu gier. Jedynym źródłem nowych tytułów była Warszawa, z której mój nieżyjący już Ojciec (miłośnik nowoczesnej technologii) przywoził kasety ze składankami. Na okładkach maszyna do pisania wystukała tytuły i obroty, od których zaczynała się dana pozycja. Wystarczyło przewinąć kasetę w odpowiednie miejsce, by rozpocząć wgrywanie wybranej gry. Atari nie wymagało strojenia głowicy, przez co w większości przypadków tytuły ładowały się bezproblemowo. Nie miałem również turbo, przez co czas spędzony nad magnetofonem dłużył się w nieskończoność.

Niezapomniany dźwięk wgrywania

Kopiowanie na „jamniku” Jestem jedynakiem, mam za to dwóch ciotecznych braci, którzy podobnie jak ja trzymali w domu małe Atari. Wymiana gier i przegrywanie konkretnych tytułów było więc czynnością naturalną. Rodzice oczywiście kupowali gry legalnie, w warszawskich sklepach, my natomiast nauczeni zaradności z pism pokroju Bajtek czy Atari Magazyn, opanowaliśmy tajemną sztukę wykorzystania klasycznego magnetofonu jamnik. Bo po co pożyczać sobie kasety, skoro można w prosty sposób wykonać jej kopię? Domownicy musieli więc słuchać naszego przegrywania, a kopiowaliśmy jeszcze raźniej, wiedząc, że jamnik ma opcję przyspieszenia obrotów. Czasem coś nie wyszło i trzeba było powtórzyć magiczny rytuał, a dzięki niemu wciąż mam w głowie piski, jakie rejestrowane były na tych archaicznych już wtedy nośnikach danych.

Wiem, że wiele osób pozyskiwało gry w jeszcze jeden, dziwaczny z punktu widzenia dzisiejszego rynku, sposób. Otóż piski danego tytułu nadawane były w radio, wystarczyło w odpowiedniej chwili wcisnąć w magnetofonie przycisk nagrywania. Wojtek Kubarek w taki sposób pozyskał wszystkie części kultowego Robbo.

O krok od zostania koderem O mały włos widniałbym na liście twórców Wiedźmina czy Bullestorma. Początki były przecież tak obiecujące - programowanie w Basicu pozwoliło mi zrealizować wszystkie dziecięce pomysły, udowadniając rodzinie, że potrafię zrobić coś pożytecznego i kiedyś będę wielkim programistą, który zmieni świat. Oczywiście prawda okazała się zupełnie inna, bo moje dziecięce programowanie ograniczało się jedynie do bezmyślnego przepisywania z gazet kolejnych linijek kodu - co oczywiście nie przeszkadzało z dumą patrzeć na efekt. Na zawsze już zapamiętam piorun, który przepisywałem prawie dwie godziny. Próbowałem nawet zmieniać parametry kodu, ale efekt był niezbyt imponujący, albo program nie uruchamiał się w ogóle. Zawód kodera stał przede mną otworem, ja jednak wolałem grać. Niestety ciągłe użytkowanie sprzętu zaczęło przynosić smutne rezultaty. I nie chodzi o naukę, bo w szkole radziłem sobie naprawdę dobrze.

Żegnaj magnetofonie Nie rzucałem dżojstikami, a tym bardziej komputerem czy magnetofonem. Ten ostatni niestety wgrywał coraz gorzej, potrafił po prostu stanąć, a ja bałem się, że licznik "przejechał" już po prostu za dużo. Opracowałem jednak pewien sposób - podczas wgrywania takiego Zorro, kładłem na magnetofonie ciężkie, kryształowe naczynie. Widocznie coś się dociskało, bo tytuł ładował się bezproblemowo. Magnetofon powoli dogorywał, a ja wiedziałem, że najwyższy czas na powitanie nowszej technologii - to była po prostu naturalna kolej rzeczy. Prędzej czy później musiałem zobaczyć, czym jest ta słynna w komputerowych gazetach dyskietka i jak to jest pożegnać wgrywanie ulubionych pozycji z kaset. Oczywiście nie mówimy o małych, twardych, kolorowych dyskach. Miękki, duży nośnik, 5,25 cala - synonim luksusu dla każdego posiadacza Atari 65 XE i Atari 130 XE.

Słoneczne piękno Kalifornii California Access CA-2001 była powiewem przyszłości, najwspanialszym prezentem, jaki mogłem dostać i magicznym urządzeniem, które pozwalało mi jeszcze szybciej przenieść się do świata gier. To na dyskietkach kupowałem od LK Avalon, które miały instrukcje i okładki - jednocześnie mogłem zaopatrzyć się w składanki kupowane na giełdzie. Wtedy też pierwszy raz zobaczyłem dema, nie wiedząc jeszcze, że kiedyś trafię na tak zwaną demoscenę. Z dyskietkami było łatwiej i szybciej, choć tam kopiowanie gier było już wyższą szkołą jazdy, z którą mały chłopak nie umiał sobie poradzić. Znajomi mieli już Amigi, ja powoli zauważałem brak mocy małego Atari, próbując naciągnąć Matkę na Pegasusa. Wraz z jego nadejściem, komputer wraz z prawie nieżywym magnetofonem, toną magnetofonowych kaset i kilkoma pudełkami dyskietek, powędrował do uwieszonego pod sufitem pawlacza.

Tak przez sentyment Nie lubiliśmy posiadaczy Commodore C64, bo krzyczeli do nas „atarowca wal z gumowca”. W liczącym kilkanaście tysięcy mieście komputer posiadało wtedy kilka osób, lokalna wymiana  nie była więc łatwa, a jeśli już się udała, to nabierała elitarności i niesamowitej atmosfery. Młody umysł dziecka chłonie wszystko jak gąbka - było tak w przypadku River Raid na Atari 65 XE w 1989 roku, jest tak również z Killzone 3 w 2011 roku. Wtedy jednak wokół komputerów i gier unosiła się magia, która wynikała w pewnym sensie z nieobycia z nowoczesnym światem, jaka charakteryzowała przeciętnego mieszkańca naszego kraju. Komputer był luksusem i nawet boję się myśleć, ile wyrzeczeń kosztował on wtedy moich Rodziców. Gdyby nie Atari, dziś byłbym pewnie innym człowiekiem. Jeden z moich ciotecznych braci sprzedał swoją Atarynkę dawno temu, drugiemu podły złodziej ukradł ją z piwnicy. Moja wciąż leży w tym samym pawlaczu i kiedyś pokażę ją swojemu synowi, opowiadając, jak bawiłem się na sprzęcie, o którym niewielu już pamięta. A potem zarobię majątek, sprzedając ją do jakiegoś muzeum techniki.

Paweł Winiarski

Zobacz także:

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)