"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" - etyczne dysputy i lasery z czoła
Marvel Cinematic Universe pęcznieje z roku na rok i aż dziw bierze, że wciąż nie traci ognia.
To po której stronie jesteście? Tego lalusia w rajstopach w gwiazdki, co walił patetyczne przemowy jeszcze w czasach, gdy naziści tworzyli Fantę? A może jednak charyzmatycznego geniusza, który fruwa w wypasionej, stworzonej samodzielnie zbroi, a od ilorazu inteligencji większe ma tylko poczucie humoru? Nie, żebym Wam sugerował, który jest bardziej cool, khe, khe, Iron Man, khe, bo przecież nie od tego jestem.
A tak zupełnie serio, to obaj czasami zachowują się jak idioci. Czyli są ludzcy. Bo w nowym filmie Marvela w ogóle mniej komiksowych niesamowitości w rodzaju gwiezdnych kamieni mocy, nordyckich, alternatywnych światów, szopów praczy czy psychopatycznych robotów próbujących zniszczyć świat. Bracia Russo tworząc "Wojnę bohaterów", szli tropem swojego poprzedniego filmu o Kapitanie Ameryce, "Zimowego żołnierza", tworząc dzieło, w którym szalone sceny akcji, wybuchów, pościgów i stroboskopu supermocy podlane są kinem niemal szpiegowskim, zanurzonym w polityce oraz intrygach.Kojarzycie już chyba główny wątek "Wojny bohaterów", co? Podczas tych wszystkich bombastycznych scen walki w poprzednich częściach Avengersów zginęło całkiem sporo cywili, więc ludzie u władzy zaczęli zastanawiać się, czy banda nieobliczalnych, nieludzkich i potężnych dziwaków działających na terenie całego świata bez jakiejkolwiek formy nadzoru to na pewno dobry pomysł. Doszli do wniosku, że w sumie nie do końca, że coś im w tej wizji zgrzyta, więc za pośrednictwem ONZ postanowili założyć Avengersom smycz; uczynić ich jednostką kontrolowaną przez polityków. Co na to superbohaterowie? Różnie. Skrajnie różnie.
Iron Man trawiony wyrzutami sumienia chce uznać zwierzchnictwo rządu, wierząc, że to zminimalizuje ryzyko kolejnych śmiercionośnych pomyłek, a Kapitan Ameryka, nauczony w "Zimowym żołnierzu" jak skorumpowane i zgniłe od środka mogą być tego typu organizacje, nie chce rezygnować z niezależności Avengersów. To bardzo ciekawy konflikt, skomplikowany pod kątem etycznym i skłaniający do przemyśleń. W pewnym momencie podczas seansu złapałem się na tym, że zamiast jarać się tym, jak wywracają się samochody i fruwają przeciwnicy, rozkminiam, po której stanąłbym stronie.Szkoda tylko, że sami twórcy nie rozkminiali tego dłużej. Początkowe sceny, w których podzieleni na dwa obozy Avengersi ścierają się słownie, angażują; potem jednak konflikt między bohaterami bardziej wynika z intrygi napędzającej film, nie zaś etycznych różnic w poglądach postaci. Gdzieś w jednej trzeciej seansu szersza problematyka zastąpiona jest wątkiem Bucky'ego - Zimowego Żołnierza i przyjaciela Kapitana Ameryki - któremu Hydra wyprała mózg i uczyniła swoim najemnikiem. Świat chce go zabić, Kapitan uratować. To ciekawa historia wzbogacona kilkoma zwrotami akcji, ale szkoda, że oddala tytułową wojnę od jej źródłowego problemu - czy superbohaterowie powinni być kontrolowani?Fabuła "Wojny bohaterów", mimo etycznego niedoboru, to wciąż mocny punkt całego widowiska, który trzyma w niepewności do samego końca. Musicie tylko przymknąć oko na typowy dla serii patos. Poza tym dużo tutaj osobistych rozterek i emocji wynikających z konfliktów między lubianymi przez nas postaciami. Kinowi superbohaterowie już dawno przestali być tylko ratującymi świat kukłami w pelerynach, i chyba jeszcze żaden film Marvel Cinematic Universe nie podkreślał tego tak mocno. Avengersi to sprawnie zaprojektowane postacie, które znamy już na tyle dobrze, że teraz twórcy mogą bawić się ich motywacjami. To dynamiczni, charyzmatyczni bohaterowie, którzy napędzają całe widowsiko lepiej niż wybuchy i lasery z czoła.
Ale nie martwcie się, wybuchy i lasery z czoła też są. - Bo w tych filmach chodzi o dwie rzeczy: żeby się klepali i żeby było śmiesznie - powiedziałem kiedyś do kumpla, i choć brutalnie uprościłem wtedy całe MCU, to uważam, że dużo w tym prawdy. Ostatecznie są to dzieła, które mają dostarczać nam rozrywki, zachwycać tempem i feerią wybuchów. Bracia Russo nie zapominają o tym w "Wojnie bohaterów".Możecie spodziewać się typowych dla poprzednich odsłon efektownych sekwencji walki. Zarówno takiej wręcz, bardziej ludzkiej (tutaj prym wiedzie absurdalnie gibka Czarna Wdowa mająca poważne problemy z parkowaniem motocyklu), jak i tej typu "łaaaaał, zmniejszył się do rozmiarów mrówki i wbiegł mu pod zbroję!". Twórcy często zaskakują pomysłowością, choć niby wydawałoby się, że sposobów na efektowne skasowanie jakichś bezimiennych mięśniaków nie może być tak dużo, by starczyło na jeszcze jeden film. A jednak.
Wszystko jednak blednie w obliczu tytułowej i lansowanej na zwiastunach "wojny bohaterów" rozgrywającej się ostatecznie na płycie lotniska. Jezu, jaka to jest dobra walka. Wydaje mi się, że w historii kina superbohaterów nie stworzono jeszcze bardziej pomysłowego, widowiskowego i zróżnicowanego starcia. Tak, to jest tak dobre, jak wyobrażaliście sobie, że będzie, jarając się trailerami. Każdy ma swój czas antenowy, chmara nadludzi próbuje się wzajemnie sklepać, przyjaciele walą się po mordach, wybuchają rzeczy, pękają ściany, sypią się żarty, supermoce kontrowane są supermocami, rakiety rakietami, tempo nie zwalnia, a jednocześnie za każdym ciosem jesteśmy w stanie nadążyć. To jest, kurczę, kunszt. I póki co koronacja wszystkich marvelowych wygibasów tworzonych na przestrzeni ostatnich ośmiu lat.
"Wojna bohaterów" jest też oczywiście śmieszna. Avengersi wciąż mistrzowsko nie tylko walczą, ale i dogryzają sobie wzajemnie. Ant-Man pojawia się na niedługo, ale biorąc pod uwagę, że patrzy na innych superbohaterów maślanymi oczami typowego fanboja, każda jego kwestia staje się przekomiczna. Aha, Vision chodzi w swetrze - to chyba wystarczająco, by uświadomić wam, że bracia Russo wiedzą, jak odciążyć atmosferę filmu. Vision. Chodzi. W. Swetrze. Gotuje też paprykarz, a przy okazji po nieco sztywniackim występie w "Czasie Ultrona" wyrasta na jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci MCU. Swoje do worka humoru dodaje też rzecz jasna nie kto inny jak Peter Parker.Tak, na Spider-Mana czekałem najbardziej, jako że od dzieciństwa jest to mój ulubiony superbohater. Ostatnia kreacja Andrew Garfielda zdecydowanie przypadła mi do gustu, więc z początku byłem nawet nieco zasmucony, że znowu zmienią aktora wcielającego się w Człowieka Pająka. Teraz jednak nie mam wątpliwości - to była dobra decyzja.
Tom Holland przede wszystkim jest znacznie młodszy, co jest największą siłą nowego Spider-Mana. Zwerbowany przez Iron Mana do Avengersów automatycznie mówi z rozbrajającą szczerością, że nie może teraz lecieć do innego kraju, bo "ma zadane", a największym przerażeniem napawa go, że ciotka pozna jego sekretną tożsamość. Nowy Peter Parker jest pocieszny, beztroski i pełen werwy. Nawet przedstawiając swoje motywacje, czyli górnolotną chęć ratowania słabszych, nie brzmi patetycznie, tylko zupełnie naturalnie. Chciałoby się go więcej na ekranie, choć czasu antenowego w "Wojnie bohaterów" i tak dostaje nie tak znowu mało. Ma też młodą, seksowną ciotkę, co w dobry sposób wyłamuje się ze schematu typowej cioci May i daje pretekst do kilku klasycznych zalotów Tony'ego Starka.
Ale "Wojna bohaterów" to nie tylko pająk. Jest jeszcze Czarna Pantera. Król afrykańskiej Wakandy wciśnięty w kombinezon superbohatera daje radę, urozmaicając ogromną paletę postaci. Nie jest to śmieszek w stylu Spider-Mana czy Ant-Mana, tylko poważny mężczyzna skupiony na zemście za morderstwo ojca. Podczas filmu nie ma może za dużo pola do popisu, ale cieszy swoją gracją i charakterystycznym, afrykańskim akcentem, dając nadzieję na to, że - podobnie jak Vision - jeszcze nabierze rumieńców w dalszych filmach.Warto napomknąć też o "głównym złym". Bo wbrew pozorom w "Wojnie bohaterów" poza wewnętrznym konfliktem jest też "główny zły". Zemo nie jast może jakąś złożoną, świetnie zaprojektowaną postacią, ale z pewnością ciekawszą od boleśnie bezpłciowych antagonistów tak typowych dla MCU - szczególnie po ostatnich niewypałach w postaci alternatywnego Petera Russo w "Ant-Manie" i nudnego jak flaki z olejem Francisa z "Deadpoola". Zemo nie ma może charyzmy, ale ma dobry plan i całkiem nietypowe motywacje, a to już o wiele więcej niż kilku innych złoczyńców razem wziętych."Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" to bardzo dobry film akcji, który dostarcza i doskonałych walk, i śmiechu, i zaskakująco intrygującej fabuły. Wrażenie robią postacie i to jak - mimo ich dużej liczby - zręcznie operują nimi reżyserzy. Szkoda tylko, że w natłoku superlatyw zawodzi samo zakończenie. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy w pewnym momencie spojrzeli na zegarek i powiedzieli: okej, Downey Junior, wyłaź już z tej zbroi, ej, Bettany, zmywaj makijaż, mamy dwie i pół godziny filmu, kończymy tutaj. Fabuła bardziej się urywa niż ma jakiś wyrazisty finał. Sprawia, że widowisko traci swój impet. Różni się też od komiksowego pierwowzoru pewnym niezwykle istotnym aspektem, który każe sądzić, że scenarzyści ostatecznie stchórzyli, tworząc bardzo bezpieczną produkcję. Cieniasy.
Cóż, nie zmienia to jednak faktu, że "Wojna bohaterów" to zdecydowanie jeden z mocniejszych filmów Marvel Cinematic Universe. Zresztą, warto obejrzeć go dla samej walki na lotnisku. I Spider-Mana. No i Visiona w swetrze. Bo skoro klepią się i jest śmiesznie, to czego chcieć więcej?