Jaki nieładny film o niczym - wrażenia z seansu „Wojowniczych Żółwi Ninja: Wyjście z Cienia”
Nostalgia ma to do siebie, że najlepsza jest w formie wspomnień, a próba ich wskrzeszenia na ogół nie wychodzi. Tak też jest w przypadku filmowych Żółwi Ninja.
Mimo że za chwilę stukną mi 32 lata nadal uważam się za młodego duchem. Lubię się pobawić, także w środku tygodnia, na moich koszulkach zamiast tego durnego krokodyla są imperialni szturmowcy, od czasu do czasu zagram w „papierowego” RPG-a, a na „Deadpoolu” obśmiałem się jak głupi.Skoro już przy „Deadpoolu” jesteśmy, dokładnie to samo chciałbym napisać o nowych „Żółwiach Ninja”. Niestety nie mogę tego zrobić, bo ten film jest po prostu słaby.Nigdy nie byłem wielkim fanem czterech żółwi z Manhattanu. Jako dziecko oglądałem kreskówki i czytałem komiksy, ale bardziej nigdy się nie wciągnąłem. Nie zmienia to faktu, że parę rzeczy jednak pamiętam. Na przykład to, że April O’Neil była ruda i chodziła w żółtym kombinezonie. W filmie natomiast ma czarne włosy i obcisłe bluzeczki, które może faktycznie pasują do odgrywającej ją Megan Fox, ale do oryginalnej postaci już nie. Zresztą sama Megan, choć niewątpliwie miło się na nią patrzy, do roli April pasuje jak pięść do nosa.Podobnie jest z pozostałymi postaciami. Shredder przez cały film chodzi bez maski i w jakimś zupełnie niepasującym stroju, jego przydupasy z Klanu Stopy wyglądają jak niskobudżetowe klony Sama Fishera, a Donatello biega obwieszony jakimś elektronicznym złomem. Choć akurat w tym ostatnim przypadku to najmniejszy problem, bo same żółwie zostały oddane całkiem dobrze.Donatello jest tym „mądrym”, do którego wszyscy zwracają się, kiedy trzeba wyskoczyć z samolotu i trafić na pokład drugiego, Rafael to straszny koks, który łatwo się denerwuje i zdarza mu się wpaść w szał, Leonardo wszystkim się przejmuje i stara się stworzyć z braci drużynę, a Michelangelo na wszystko ma wyłożone.
Szkoda że za całkiem nieźle zrobionymi żółwiami nie idzie nic więcej, bo reszta postaci jest strasznie nijaka i nie do końca wiadomo, kto odgrywa tutaj główną rolę, ani nawet o co do końca chodzi.Niby w tytule filmu jest „wyjście z cienia”, a czwórka bohaterów chciałaby w końcu opuścić kanały i żyć wśród ludzi, pojawia się nawet taka szansa, ale temat praktycznie nie jest wykorzystany. Postacie drugoplanowe jak April czy grany przez Stephena Amella Casey Jones nie ciągną fabuły i na siłę próbują być śmieszni.Są jeszcze „ci źli”, ale tutaj wcale nie jest lepiej. Shredder to jakaś pierdoła, która dostaje łomot jeszcze zanim dobiorą się do niego żółwie. Krang coś tam próbuje, ale w filmie nie ma go prawie wcale poza ostatnią walką, która swoją drogą jest chyba najgorszą w historii gatunku. Brakuje w niej napięcia czy choćby krzty dramatyzmu. Całość starają się ratować Rocksteady i Bebop, kilka razy nawet im to wychodzi, ale dwie postacie drugoplanowe, na dodatek niepokazujące się zbyt często, nie zrobią filmu.Brakuje tu też akcji i jakiejś ciągłości wydarzeń. Walki można dosłownie policzyć na palcach jednej ręki, a i tak są mało spektakularne i polegają głównie na skakaniu wokół siebie. Do tego będący producentem Michael Bay bardzo chciał wpłynąć na pracę reżysera, bo niektóre ujęcia wyglądają jak żywcem wyjęte z Transformersów. Minus budżet, bo w tamtych filmach – również idiotycznych – przynajmniej jakoś to wyglądało.Wiecie natomiast, czego w „Wyjściu z cienia” nie brakuje? Reklam. Lokowanie produktów w filmach to standard i jako takie nie jest czymś złym. Skądś trzeba brać dodatkowe pieniądze, a reklamodawcy są najlepszym ich źródłem. Tylko niech będzie to robione z głową.
Oglądając „Żółwie” dowiedziałem się na przykład, że Michelangelo polewa pizzę wyłącznie ketchupem Heintza z żółtych pomidorów, większość mieszkańców Nowego Jorku ma jakiś nowy model iPhone’a, który bije logiem po oczach, a gdybym tego logo nie zauważył, to na wszelki wypadek słowa iPhone i iPad padają na tyle często, że gdybym już nie miał telefonu z jabłkiem, od razu poleciałbym go kupić. Albo pojechał, na przykład Dodgem Challengerem SRT, a po drodze ubezpieczył się na życie w MetLife, bo siedziba tych złych mieści się tuż obok biurowca korporacji, o czym przypominały mi cztery zupełnie niepotrzebne i na domiar złego powielone sceny.Jednym słowem: tragedia. Żeby to chociaż było śmieszne, ale nie jest. No chyba, że…Co wspólnego mają „Wojownicze Żółwie Ninja” z opisywanymi w ubiegłym tygodniu przez Pawła „Wściekłymi Ptakami”? Humor? Nawet fajną historię? A może sprytnie wplecione żarty, które zrozumieją dorośli? Nie. Na widowni pełno było dzieciarni, o czym dobitnie przypominał mi siedzący obok chłopiec, który co chwilę mnie szturchał, a raz nawet rozsypał popcorn.Te dzieciaki bawiły się dobrze. Któryś z bohaterów przywalił łbem o właz – salwa smarkatego śmiechu. Bebop żre spaghetti z beczki po oleju silnikowym – salwa smarkatego śmiechu. Rocksteady pierdnął – salwa i tak dalej. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy to faktycznie z filmem jest coś nie tak, czy może ja jestem już za stary. Ale potem przypomniałem sobie animacje Pixara, które trafiają do widowni w każdym wieku, albo wspomniane już „Angry Birdsy”. Nie chodzi też o to, że przestał mnie śmieszyć prostacki humor. „Deadpool” był go pełen, a film widziałem dwa razy i za każdym świetnie się bawiłem.
Rozumiem, że można zrobić film pod konkretnego odbiorcę, ale przecież na Żółwiach Ninja wychowało się też pokolenie dzisiejszych 30-latków. Tak trudno było wpleść w historię coś, co i nas by rozbawiło? Zamiast tego dostaliśmy Megan Fox w krótkiej spódniczce.Na koniec warto jeszcze wspomnieć dwa słowa o polskim dubbingu, którego nieszczęście miałem słuchać. Ponieważ naczelny zabiłby mnie za użycie przychodzącego mi właśnie na myśl określenia napiszę tylko, że poważnie zastanawiam się, czy aktorzy w ogóle widzieli, pod co nagrywają swoje kwestie, czy może dostali skrypty i czytali je „na sucho”. Za dubbingiem w ogóle nie przepadam, ale w tym przypadku ktoś wspiął się na wyżyny miernoty.Komu zatem polecić „Wojownicze Żółwie Ninja: Wyjście z Cienia”? Na pewno nie fanom komiksów i kreskówek, bo w filmie nie ma nic, co trzymałoby ich klimat. Jeśli natomiast chcecie zabrać do kina swoje dzieciaki, lepiej idźcie na „Angry Birds”. Przynajmniej też się pośmiejecie.