Jaka gra Ci się marzy? [Klub Dyskusyjny]
Bo fantazja jest od tego!
13.10.2018 12:00
Natomiast do dziś marzy mi się singleplayerowy (więc Artemis odpada), rozbudowany space sim, w którym stoję na mostku wielkiego okrętu. Owszem, niektóre gry to umożliwiają, a najczęściej wymieniane są tu Starpoint Gemini, Rebel Galaxy czy ze starszych produkcji Nexus: Jupiter Incident i Starfleet Academy. Tylko że żadna z tych gier nie oferuje tego, co oferować miały Battlecruisery - zarządzanie takim okrętem i jego załogą, a nie tylko latanie.
Zatem jako kapitan rzeczonej jednostki nie pilotowałbym jej bezpośrednio, a wydawał rozkazy. Dbałbym o przydzielanie załogi do odpowiednich zadań, zaopatrzenie i tak dalej. Zmiksowałbym to z odrobiną swobody i otwartym wszechświatem, trochę na kształt Elite, i w zasadzie nie musiałbym już grać w nic innego przez parę lat. I nie. Żadne tam dowodzenie flotą czy oglądanie akcji z poziomu mapy taktycznej albo zawieszonej gdzieś kamery. Jak jestem kapitanem, to stoję na mostku!
No i jeszcze porządny subsim. Silent Hunter 6 czy coś.
*Imię i nazwisko piszę na wspak, bo legenda głosi, że jeśli tylko ktoś w Internecie napisze to poprawnie, pojawia się Sami-Wiecie-Kto i zaczyna rant na Chrisa Robertsa
Z całą tą kampowością, ale nie taką udawaną, jak w tych późniejszych C&C z żywymi aktorami, tylko taką prawdziwą, kiedy grali tam producenci i programiści. Kiedy to wszystko było takie uroczo półamatorskie, a jednocześnie tak pełne pasji.
A tak naprawdę jak zawsze w przypadku takich wspominek pewnie po prostu chciałbym znów odkrywać gry od początku, a to akurat nie jest możliwe. Więc bardziej realistycznie - chciałbym prawdziwego, porządnego remastera Indiana Jones and the Fate of Atlantis. Zrobionego tak jak Monkey Island, czyli kompletnie przerysowane tła, ale z możliwością przełączania się na te stare i z nagranymi od nowa dialogami (albo wyczyszczonymi tymi z wersji CD).
Poziom pierwszy. Chciałbym grę wyścigową w otwartym świecie. Nie w piaskownicy. I nie z problemami gier wyścigowych w piaskownicach. Chciałbym grę wyścigową, gdzie mapa miałaby rozmiar rzeczywistej planety. Ale gdzie każdy z dwustu tysięcy torów jest tak wspaniały, jak te, które Evolution Studios tworzyło dla MotorStormów. Oczywiście, z modelem jazdy przewyższającym Forzy, z wyborem między symulacją a arcade. I chciałbym, żeby to nazywało się The Last Racing Game. Zakończyło cały gatunek.
Poziom drugi. Chciałbym projekt, który powstałby w kolektywie dwudziestu lub trzydziestu lepszych zespołów deweloperskich w tej branży i mieszał w sobie wszystkie istniejące gatunki. U podstaw byłby to parasymulator życia na modłe Shenmue, Yakuzy czy GTA (oczywiście, ze wspólnym scenariuszem kilku najdoskonalszych pisarzy, po którym nie mógłbym się pozbierać dniami), gdzie mógłbym sobie wejść do sklepu z grami, kupić najnowszy horror, wrócić do domku bohatera, odpalić nabytek, a to byłby trzy- lub czterogodzinny, pełnoprawny twór od Frictional Games. Protagonista mógłby robić wiele rzeczy, a każda "minigierka" byłaby... w zasadzie pełną grą od najdoskonalszych z doskonałych. Całość zajmowałaby ze 300 godzin, jasne. I co z tego?
Poziom trzeci. Ten, przez który nadal tak sporą nadzieję wiążę z Death Stranding. Chciałbym odkrycia nowego, dużego gatunku. Nie połączenia skradanki z survivalem czy tam horroru z roguelikiem. Coś, czego jeszcze nie znamy. Hideo nieco pysznie właśnie to obiecywał, gdy rozpoczynał prace nad swoim nowym projektem. I choć zwiastuny zaczynają dokumentować raczej coś bardziej swojskiego, nie przestaję wierzyć. Chciałbym zobaczyć, jak świat reaguje na zupełną nowość. Jak inni się wzorują. Jak powstaje, przez dekadę lub półtorej, kanon tego gatunku. To możliwe. Można powiedzieć, że From Software coś takiego się ostatnio udało. Ale zauważcie, ile już lat minęło od ostatniej takiej rewolucji. Zatem i górnolotne marzenie, i całkowicie realne. Mówiłem, taki jestem.
Zauważyłam taką korelację: jeśli gra bazuje na oryginalnym pomyśle, to często jest to 5-godzinne indie, po którym widać, że większa gotówka mogłaby przerodzić się w głośny hit. A jak już dostaję grę AAA, to często jest w niej nawpychane wszystko, co tylko wydłuży grę do granic wytrzymałości, bo tytuł ma zadowolić maksymalną liczbę graczy. Wiem, że na tę pierwszą wydam 50 zł i będę z nostalgią wspominać jako takiego sympatycznego indyka, a tę drugą kupię za 200 zł i przejdę ledwo w połowie. Fajnie by zatem było, by obie te koncepcje spotkały się po środku.
By oryginalna fabuła, ale taka, wiecie, nie hollywódzka opowieść o everymanie, ale jakaś konkretna opowieść szła w parze z boską grafiką. A świat ma przedstawiać nie piękną i słoneczną krainę, w której jedna planeta jest fioletowa, a druga to popłuczyny po Tatooine, ale prawdziwie ciężkie i wykręcone uniwersum jak z najlepszej powieści science-fiction – proszę bardzo, może być coś od Petera Wattsa. Świat, w którym nie chodzi o obronę Drogi Mlecznej przed najeźdźcą, ale o intrygi polityczne, walki zaibatsu i odkrywanie obcej rasy. Ma być pięknie, mają być statki kosmiczne, szczypta horroru, trochę dramatu, zaś patos niechaj będzie serwowany w ilościach zdatnych do spożycia, a nie jak w ostatnim Mass Effekcie. I niech będzie w niej możliwość stworzenia prawdziwie nowego homo sapiens, z szóstą płcią, dziwnymi wszczepami i wyznającego kult Wielkiego Cyfrowego Cthulhu, a nie ten podział, co zawsze: komandos, technik, psionik i pierdoła od wszystkiego.
Taką grę chcę.
A co do autorskich pomysłów, zawsze marzyła mi się gra RPG opierająca się wyłącznie na walkach z bossami. Ale nie w taki sposób jak Dark Souls. Chciałbym, żeby każdy boss był wielki, wypasiony, chodził sobie po całym świecie (nie osobnej arenie), a ja jako gracz mógłbym ruszyć na niego od razu, mając jednocześnie możliwość wcześniej zwiększyć swoje szanse przed walką poprzez wykonywanie różnych questów. Załatwić kuszników do ostrzału, wywołać w górach lawinę zagradzajacą przeciwnika w jakimś przesmyku etc. Wystarczyłoby mi na całą grę i trzech takich bossów, byle każdy oferował jakiś milion zmiennych i sposobów na jego zabicie.
Rozmarzyła się
Redakcja