Inazuma Eleven - recenzja
Przebycie drogi z Japonii na europejskie półki sklepowe zajęło Inazuma Eleven niecałe trzy lata. Założę się, że wielu z Was dopiero teraz usłyszało o tym tytule po raz pierwszy. Koniecznie jednak powiedzcie o nim znajomym, bo przeoczenie takiej perełki byłoby niewybaczalne dla każdego, kto dawno temu emocjonował się przygodami Tsubasy, Misakiego i Kojiro. Duch Kapitana Jastrzębia jest tu niemal namacalny.
10.03.2011 | aktual.: 30.12.2015 14:05
Zaznaczmy jednak, że tylko duch, ponieważ Inazuma Eleven opowiada o przygodach zupełnie innych bohaterów i z kultowym anime nie ma w tej kwestii nic wspólnego. Głównym bohaterem jest tu Mark Evans - nie napastnik, a bramkarz. Do tego wnuczek jednego z najlepszych graczy na tej pozycji, który trenując, korzysta z notatek swojego dziadka. No dobrze, może jednak kilka elementów wydaje się być ściągniętych z przygód Tsubasy, ale nie zamierzam mieć tego grze za złe.
Kapitan Mark Mark Evans całym sercem kocha futbol, ale reszta jego szkolnej drużyny Raimon nie traktuje treningów zbyt poważnie i zamiast przelewać pot, woli obijać się w siedzibie klubu. Sam Mark to za mało, by szkole opłacało się utrzymywanie pozbawionej perspektyw drużyny. Pojawia się więc ultimatum - albo Raimon w najbliższym meczu pokona Royal Academy - najmocniejszą ekipę w regionie - albo klub zostanie rozwiązany. Los Marka i jego kolegów wydaje się być przesądzony, ale... Przecież gra nie mogłaby skończyć się po 40 minutach, prawda?
Już w pierwszym meczu pojawiają się specjalne techniki, wykręcone postacie i tajemniczy nieznajomy, który szybko stanie się ważnym elementem drużyny. A to dopiero początek rozbudowanej historii, która choć często bywa uroczo naiwna, to potrafi też prawdziwie wzruszyć. Wydarzenia prezentowane są głównie animowanymi filmikami, które ogląda się prawie jak kolejne odcinki ulubionego anime. Warto dodać, że postaciom podłożono miłe dla ucha, angielskie glosy.
SoccerRPG Gatunkowo gra ma na pewno dużo więcej wspólnego z jRPG niż z piłką nożną. Mecze zastępują tu po prostu walki z przeciwnikami, ale do nich przejdziemy za chwilę. Najpierw muszę zapewnić wszystkich, uczulonych na japońską odmianę RPG, że w Inazuma Eleven nie jest ona wcale taka straszna. Okładka gry informuje co prawda o tym, że zawodników do klubu możemy rekrutować spośród aż tysiąca piłkarzy, ale takie szaleństwa mogą przyjść do głowy tylko prawdziwym maniakom maksowania wszystkiego i wszędzie. Statystyki opisujące poszczególnych piłkarzy są dość podstawowe, ale gdy chętnych do gry będzie już kilkunastu, na złożenie najlepszego składu trzeba będzie poświęcić dłuższą chwilę. No, chyba że w doborze postanowicie kierować się nie rozumem, a sercem i postawicie na graczy, którzy zaskarbili sobie Waszą sympatię w przerywnikach. Nie ma w tym nic złego, o ile pamiętacie o odpowiednim doborze żywiołów.
Jeśli w tym momencie coś Wam zgrzytnęło, to nie jesteście sami. Autorzy, by nieco mocniej podsycić płomienie erpegowości, każdemu z piłkarzy przypisali jeden żywioł z puli: ogień, ziemia, powietrze, drewno. Wygląda to tak, że powietrze bije ziemię, która bije ogień, który bije drewno, które bije powietrze. System nie jest nowy, ale gdy do skompletowania czeka drużyna piłkarska, potrafi on utrudnić życie trenera. Co gorsza, jest naprawdę ważny i dobranie piłkarzy tak, by odpowiednim żywiołem przewyższali swojego przeciwnika, często dokłada solidną cegłę do zwycięstwa.
W Inazuma Eleven nie zabrakło też masy spacerowania po okolicy. Czy to w poszukiwaniu nowych graczy, ukrytych w skrzyniach skarbów, czy po prostu, by popchnąć do przodu fabułę. Również ten element został zaplanowany z głową i szusowanie po mapce nie jest uciążliwe. Autorzy wrzucili do gry całkiem sensownie uzasadniony (niezbyt miła córka dyrektora zachęciła uczniów do rzucania nam wyzwań) system losowych „walk”. Cudzysłów jest uzasadniony, bo jak już wcześniej wspomniałem, nikogo nie okładamy tu pięściami. W trakcie losowych wyzwań ani mecze, ani drużyny nie są pełnowymiarowe. Dysponujemy jedynie czterema zawodnikami, a celem może być np. strzelenie pierwszej bramki czy odebranie piłki przeciwnikom. Zwykle trwa to zaledwie kilka sekund, zwłaszcza gdy rozpracuje się schematy na konkretną formację drużyny przeciwnej. Wtedy wystarczy chwila skupienia, dwa podania i strzał, by zainkasować kolejne punkty doświadczenia.
Piłka, bramki, ale skąd ten smok? Jednak to nie te błyskawiczne starcia są ozdobą gry, a mecze 11 na 11, w których futbol jest tylko początkiem, a wydarzyć może się wszystko. W trakcie trwającej 10 rozdziałów drogi Marka i jego kolegów na szczyt, Raimon zmierzy się z dużo ciekawszymi przeciwnikami, niż ci, którzy stawali na drodze Nankatsu. Jeśli myślicie, że Tygrysi Strzał Kojiro czy wyczyny braci Tashibana wykraczały poza zdrowy rozsądek, to chciałbym zobaczyć Waszą reakcję na niektóre techniki specjalne. Znikające czy też cudownie rozmnażające się piłki, zbiorowa hipnoza, smocze, lodowe, ogniste strzały albo przebijanie piłki nożem to tutaj chleb powszedni. Dodatkowo wszystkie te „czary” zostały zobrazowane świetnie wyglądającymi scenkami, które ogląda się z przyjemnością, czekając na efekt.
Samo sterowanie w teorii jest banalne - każdemu z piłkarzy możemy stylusem wyrysować trasę biegu, a stuknięcie w ekran powoduje zagranie w to miejsce piłki czy też strzał. Kontakt dwóch zawodników skutkuje zatrzymaniem akcji i koniecznością zdecydowania, jaką akcję chcemy podjąć. W zależności, kto ma piłkę przy nodze może to być próba dryblingu, wślizg, przepchnięcie itp. W praktyce tak różowo nie jest, bo piłkarze nie należą do najbardziej rozgarniętych, a poleganie na ich sztucznej inteligencji jest pewną drogą do sromotnej porażki. W efekcie ekran co chwilę musi znosić kolejne smyrnięcia, gdy będziemy próbowali jednocześnie rozgrywać akcję i kontrolować ustawienie reszty zawodników.
Problemy można minimalizować, odpowiednio dobierając formację zespołu (te opcje są tu solidnie rozbudowane), a pod ręką zawsze czeka też przycisk aktywnej pauzy, więc w końcu nauczycie się sobie radzić. Naprawdę trudne są tylko początki, kiedy to nawet młodsze klasy potrafią nam dokopać, choć i później możecie być zmuszeni do pokręcenia się po okolicy w celu podniesienia poziomu zawodników, dokupienia im lepszego sprzętu czy nauczenia nowych sztuczek. Koniecznie pamiętajcie też o zapisaniu gry możliwie najbliżej ważnego meczu, by w razie porażki nie musieć ustawiać wszystkiego od początku. Wraz z dołączaniem do drużyny kolejnych graczy (Mark ma nawet asystentkę od skautingu piłkarzy!) dumanie nad składem zajmuje coraz więcej czasu i przekreślenie tego dekoncentracją w trakcie meczu może być frustrującym doznaniem.
Werdykt Inazuma Eleven to dla mnie na razie najprzyjemniejsza niespodzianka 2011 roku. Nie przepadam za jRPG, na moim DS-ie zwykle grywam w Picrossa czy Sudoku, a do wzięcia produkcji Level 5 do recenzji przekonało mnie tylko skojarzenie z przygodami Tsubasy. Już w trakcie pierwszego odpalenia gry wszystkie moje obawy zostały rozwiane i nie potrafiłem oderwać się od konsoli do momentu, aż konieczne było reanimowanie jej ładowarką.
Gra ma w sobie tę samą magię, która dawno temu regularnie przykuwała nas do telewizora. Level 5 świetnie zgrał ze sobą bardzo przyjemną, pełną ciekawych postaci i nie do końca banalną fabułę z intuicyjną mechaniką samych meczów i jednocześnie zadbał o to, by elementy jRPG nie przytłoczyły całości. W świecie gry spędzicie minimum 20 godzin i jeśli tli się w Was choćby odrobina sentymentu do seansów na Polonii 1, zaręczam, że będziecie się świetnie bawić.
Maciej Kowalik