Ico & Shadow of the Colossus HD Collection - recenzja
Dwa klasyki, jedno wznowienie. Czy tego rodzaju odświeżona edycja starych hitów ma rację bytu? O tym, jak również o sile opowieści, przyprawianiu rogów i malarstwie metafizycznym w poniższej recenzji.
10.10.2011 | aktual.: 30.12.2015 13:29
O Shadow of the Colossus z perspektywy osoby, która wcześniej miała z tą grą styczność, napisał już na Polygamii Konrad. Moja recenzja natomiast koncentruje się na świeżo wydanym dwupaku z punktu widzenia osoby, która nigdy nie grała w żadną z produkcji Team Ico, ale wiele o nich słyszała.
Przyznam, że od dawna już chciałem się przekonać, czy faktycznie są tak dobre, jak się o nich mówi. Słyszałem o melancholijnym klimacie, pięknych opowieściach, interesującej mechanice - ba, nawet tak zwykle jadowity Ben „Yahtzee” Croshaw zachwycał się Shadow of the Colossus. Na fali mody na wznowienia znanych tytułów także dwie gry od Team Ico załapały się na ponowne wydanie w wersji HD, pytanie teraz, czy warto się z nimi zapoznać po latach. A więc: odgrzewane kotlety czy odświeżone klasyki?
ICOna gier artystycznych Na początek zabierzmy się za Ico. Pierwotnie gra ta zaczęła powstawać na pierwsze PlayStation, ale ograniczenia platformy spowodowały, że podjęto decyzję o przeniesieniu jej na PS2 - co okazało się bardzo rozsądnym posunięciem, gdyż pozwoliło grze rozwinąć jej skrzydła. Teraz, na konsolach kolejnej generacji, trochę czuć rodowód, ale nie przeszkadza on zanadto.
Ico opowiada historię tytułowego chłopca z rogami, którego współplemieńcy porzucają na ofiarę w opuszczonym zamczysku nad brzegiem morza. Zamknięty w dziwnym, kamiennym obiekcie Ico przypadkiem wydostaje się zeń i rusza przed siebie przez niezamieszkane komnaty. W klatce zawieszonej pod sklepieniem gigantycznej wieży napotyka białowłosą dziewczynę o imieniu Yorda. We dwójkę próbują znaleźć drogę wyjścia ze swojego więzienia, w czym przeszkadzają im pojawiające się znikąd czarne istoty...
Od kiedy po raz pierwszy zobaczyłem okładkę Ico, prześladowało mnie wrażenie, że już gdzieś, kiedyś zetknąłem się z podobną grafiką. Dosłownie kilka dni przed rozpoczęciem pisania tej recenzji kolega z pracy przyszedł w koszulce reklamującej album „Ultima Thule” zespołu Armia - i wtedy już byłem pewien. Okładka tego albumu wykorzystuje obraz włoskiego malarza Giorgia de Chirica pod tytułem „Tajemnica i melancholia ulicy”. Ilustracja z Ico, pojawiająca się na okładce gry oraz w menu wznowienia HD, nie jest jego dziełem, ale została zainspirowana przez jego twórczość, a namalował ją autor gry, Fumito Ueda.
Naprawdę trudno do czegoś porównać tę grę, ale gdybym miał spróbować przybliżyć Wam jej melancholijno-tajemniczy nastrój, to przywołałbym film „Laputa - podniebny zamek” Hayao Miyazakiego. Zważywszy, że za grę odpowiadają japońscy twórcy, możliwość, że zainspirowało ich dzieło Miyazakiego nie jest wcale wykluczona.
Fantastyczne w tej grze są drobne szczegóły - to, jak światło wpada przez okna, to, jak niektóre elementy zamku jarzą się energią, gdy dotyka ich Yorda, to, jak pad drży leciutko, gdy Ico bierze ją za rękę. Każdy taki detal wzmacnia klimat - jak choćby statua wojownika z jednym rogiem, przypominająca głównego bohatera, a sugerująca jakąś nieznaną graczowi historię.
Graficznie nie jest źle, jednak czuje się, że gra powstała na konsolę poprzedniej generacji. Szarozielone bloki zamku kojarzą się z pierwszym Quake'iem, tekstury, mimo ich podbitej rozdzielczości, lubią się powtarzać (widać to zwłaszcza na dużych płaszczyznach, jak na przykład widoczne za oknami zamku morze), efekty świetlne pojawiają się tu czy ówdzie, ale nie za często, zaś rozmycia czy mapowania wypukłości (bump mapping) się nie uświadczy. W zamian za to gra działa bardzo płynnie w pełnej rozdzielczości 1080p, z dodatkową możliwością włączenia 3D.
Dźwięk nie postarzał się w ogóle, delikatny podkład muzyczny i okazjonalna piosenka brzmią tak samo dobrze jak kiedyś, a dodatkowo odgłosy można usłyszeć w pełnym 7.1 Surround, czyli rozpisane na osiem głośniczków.
Sama gra jest relatywnie krótka, nawet jak na dzisiejsze standardy, a jej ukończenie zajmie sprawnemu graczowi mniej niż dziesięć godzin. Moim zdaniem to nie wada - podobnie jak Portal jest krótką, zwartą całością, tak również Ico jest ładną, zamkniętą opowieścią - obu tytułom zaszkodziłoby sztuczne przeciąganie rozgrywki. Czas spędzony z grą mogą wydłużyć trofea - jedno z nich jest przyznawane za przejście Ico w czasie poniżej dwóch godzin. Ponadto po pierwszym skompletowaniu gry pojawia się możliwość zagrania w wersję, w której niezrozumiałe teksty Yordy zostają wytłumaczone w podpisach, co pozwala trochę lepiej pojąć opowiedzianą historię.
Ico to piękna gra, w której nastrój buduje się na niedopowiedzeniu, a duży nacisk położono na eksplorację i opowieść. Nawet nieco słabsza niż w obecnych tytułach oprawa wizualna i ciut toporne sterowanie nie przeszkadzają w odbiorze fabuły i chłonięciu atmosfery. Rzadko trafia się gra równie zapadająca w pamięć.
Colossalne wrażenie Drugi tytuł z pakietu ma wiele wspólnego z Ico, jak choćby melancholijny nastrój, doskonałe udźwiękowienie, aurę niedopowiedzenia i tajemnicy, jednakże równie wiele ją od Ico różni. Przede wszystkim nie musimy się nikim opiekować, lecz walczymy samotnie, zamiast zamkniętego labiryntu mamy otwartą przestrzeń, a w miejscu klasycznych zagadek logicznych - zmagania z tytułowymi kolosami.
Fabuła w Shadow of the Colossus została trochę bardziej podana na tacy, niż miało to miejsce w Ico. Młody człowiek przybywa konno do odciętej od reszty świata krainy, pośrodku której znajduje się tajemnicza świątynia. Przywozi on ze sobą zwłoki swojej ukochanej i pragnie zawrzeć pakt z mieszkającą w środku istotą nadprzyrodzoną, która, jak głoszą legendy, ma moc wskrzeszania zmarłych (bo, jak wiemy z legend, takie układy zawsze kończą się happy endem, nieprawdaż?). Głos wspomnianej istoty nakazuje mu w ramach wymiany za życie ukochanej znaleźć i zabić szesnaście wielkich istot, tytułowych kolosów. Młodzieniec wsiada więc na konia i rusza, by wykonać zadanie.
Sama mechanika gry jest interesująca: sprawia ona wrażenie, jakby twórcy doszli do wniosku, że w grach najfajniejsze są pojedynki z bossami i jako rezultat tych przemyśleń wywalili wszystko pomiędzy nimi. To oczywiście żart, bo w Shadow of the Colossus znajdziemy też samotną eksplorację rozległej krainy, polowanie na jaszczurki i szukanie owoców (poprawiają statystyki głównego bohatera), a także wątek fabularny. Niemniej jednak podstawą tej gry jest walka z tytułowymi gigantami, składająca się w równej mierze z elementów platformówki (wspinaczka po wielgachnych cielskach) co logicznych zagadek (znajdywanie słabych punktów oraz prowokowanie do ich odsłonięcia).
Niemniej, zabijanie kolejnych kolosów powoduje u gracza (a w każdym razie powodowało u mnie) swojego rodzaju kaca moralnego. W końcu mordujemy istoty, które nie uczyniły głównemu bohaterowi żadnej krzywdy, co więcej, nie widać, by wyrządzały one jakąś szkodę komukolwiek innemu. Ponadto w miarę postępów w grze pojawia się coraz więcej sugestii, że to, co robimy, nie jest rzeczą dobrą...
Jeśli idzie o grafikę i dźwięk, to jest dobrze, choć strona wizualna nieco się postarzała, podobnie jak w przypadku Ico. Pomimo to przedstawiony świat jest sugestywny, a kolosy odpowiednio monumentalne. Muzyka wypada świetnie - każdy pojedynek ma swój temat muzyczny, pasujący do typu gargantuicznego monstrum. Shadow of the Colossus również udostępnia możliwość włączenia 3D czy skorzystania z ośmiu głośników. Rozdzielczość gry to tylko 720p, ale można wymusić zwiększenie do 1080p (nie każda gra na to pozwala).
Shadow of the Colossus ukazało się oryginalnie na PlayStation 2, ale jeśli spojrzycie na datę wydania (końcówka 2005), to skojarzycie, że przecież wtedy już na scenę wkraczał Xbox 360. To się w tej grze czuje, że jej zamysł był ambitny i poprzednia generacja stanowiła już ograniczenie, a dopiero teraz tytuł ten rozwija skrzydła. Fakt, może przydałoby się trochę więcej efektów lub poprawienie specyficznego i ciut irytującego sterowania, ale nadal zmagania z pradawnymi, gigantycznymi bestiami wywierają mocne wrażenie, zwłaszcza na odpowiednio dużym ekranie.
Werdykt Czy zatem koniec końców warto nabyć te dwie, dosyć już wiekowe, gry? Czy HD Collection jest próbą przypomnienia ich posiadaczom PS2 i dotarcia do nowych odbiorców, czy może to tylko ordynarny skok na kasę?
Według mnie mamy tu do czynienia z tym pierwszym zjawiskiem, o czym świadczy choćby staranność, z jaką przygotowano tę edycję, jak również fakt umieszczenia w niej obydwu gier (można przecież było wydać je oddzielnie) oraz ustalenia ceny za całość na poziomie niższym niż większość nowych tytułów. Osobiście bardzo ucieszyło mnie to, że mogłem zagrać w dwa klasyki z poprzedniej generacji w odświeżonej wersji, a czas z nimi spędzony dał mi dużo przyjemności.
Trudno oddać w skali od jednego do pięciu specyficzny urok tych gier, polegający w dużej mierze na umiejętnie budowanym nastroju i powoli rozwijającej się opowieści. Dla większości graczy, w tym fanów Battlefielda i Call of Duty, ocena wyrażona cyferką powinna sugerować dobry, starannie wydany produkt, który jednak nie jest typowym konsolowym hitem o wielomilionowym budżecie, stąd też ocena 4/5.
Jednakże fani obydwu tytułów, którzy wspominają je, ocierając łezkę z oka, mogą spokojnie dodać do oceny jeden punkt. To samo dotyczy też osób, dla których w grach najważniejszy jest klimat, pomysł lub nietuzinkowa historia, zaś grafika czy sterowanie są sprawą drugorzędną. Dla tych dwóch grup ocena wynosi 5/5, co oznacza pozycję absolutnie obowiązkową, którą po prostu trzeba mieć w swojej kolekcji.
Ocena: 4/5 - Warto (Ocenę 4 otrzymują gry, które sprawiają sporą frajdę, ale brakuje im ostatecznych szlifów).
Bartłomiej Nagórski
- Deweloper: SCEI, Bluepoint Games
- Wydawca: Sony
- Dystrybutor: SCEP
- Data premiery: 27 września 2011
- PEGI: 12