Hypnospace Outlaw – recenzja. Aż zbyt prawdziwa symulacja internetu z 1999 roku

Pod pozorem sentymentalnej podróży w czasie kryje się złożona i mocna opowieść.

Hypnospace Outlaw – recenzja. Aż zbyt prawdziwa symulacja internetu z 1999 roku
Joanna Pamięta - Borkowska

21.03.2019 14:23

Jest rok 1999. HypnoOS to platforma symulująca internet przełomu XX/XXI wieku, z tą różnicą, że dzięki użytkownicy korzystają z wirtualnego świata w trakcie snu, za pomocą specjalnej opaski na głowę. Na pozór gra polega na tym, że wchodzimy w rolę takiego trochę detektywa, mającego za zadanie patrolowanie Hypnospace w poszukiwaniu mniejszych i większych wykroczeń. I z początku tak właśnie jest – szukamy obrazków przedstawiających rybę w okularach, objętą prawami autorskimi, zgłaszamy dokuczających sobie nastolatków, wypatrujemy pirackiej muzyki i tak dalej, i tak dalej. Wydaje się, że więcej po Hypnospace Outlaw nie można się spodziewać. Na szczęście to tylko pozory.Czy to błędne rozwiązanie, że twórcy stwarzają iluzję Hypnospace Outlaw jako produkcji prostej w założeniach i wykonaniu? I tak, i nie.

Z jednej strony dzięki temu można doświadczyć naprawdę przyjemnego zaskoczenia towarzyszącego odkryciu, że twórcy doskonale wiedzą, co robią; że jedynie dozują świat, stopniowo odsłaniając jego warstwy, które ostatecznie składają się na obraz niesamowicie wiarygodnej i niezwykle ludzkiej strony całego fikcyjnego przedsięwzięcia, jakie stanowi HypnoOS. Zarówno od strony użytkowników systemu, jak i jego twórców.Z drugiej, gdyby to nie był tytuł do recenzji, nie wiem, czy po prostu na wczesnym etapie nie dałabym sobie spokoju i nie wrzuciła Hypnospace Outlaw do szufladki „całkiem spoko, ale bez szału”. I popełniłabym ogromny błąd, bo kurczę – jaka to jest dobra gra. Rozkręca się dość powoli, ale z każdą kolejną godziną wędrówka po Hypnospace wciąga coraz bardziej i sentyment nie ma tu tak naprawdę nic do rzeczy, a stanowi raczej fajne tło. Mamy do czynienia z bardzo dobrze zaprojektowaną grą detektywistyczną, która wymaga wytężania mózgownicy i łączenia faktów. W sumie czy można się spodziewać czegokolwiek innego od twórcy Dropsy? Psychodeliczna przygodówka Jaya Tholena z groteskowym, ale jakże uroczym clownem w roli głównej, była bardzo dobrze zaprojektowana i mimo upływu lat zapisała mi się w pamięci jako tytuł bardzo dziwny i inny, zdecydowanie warty polecenia.Nie ma jednak co kryć, że twórcy pięknie wykorzystują sentymentalny element, aby przyciągnąć graczy. Na początku 2004 roku pamiętam, jak z koleżankami zakładałyśmy sobie blogi. Mój się nazywał „Tatka-Nastolatka”. Że niby rymowało się, nie? 11 lat było skończone, czyli że już nastolatka. Wstawiłabym gdzieś tutaj „iksde”, ale recenzja należy do gatunku oficjalnego, więc nie wypada! Te blogi były pełne błyszczącego brokatu we wszystkich odcieniach różu, wpisów zatytułowanych w stylu: „Moje rysunki. Nie patrzcie!”, i ledwo czytelnego tekstu pisanego białą czcionką na jasnym tle.

Przeglądaniu witryn Hypnospace towarzyszy poczucie cofnięcia się w czasie, a społeczność fikcyjnej sieci sprawia wrażenie prawdziwej. Strukturę HypnOS podzielono na sfery tematyczne. Znajdziemy więc skierowaną do nastolatków Teentopię, z której korzystają dzieciaki młodsze i starsze; poznamy środowisko fanów fantastyki, gier i science-fiction, które buntuje się przeciwko decyzjom Merchantsoft (czyli twórców systemu) i bierze sprawy w swoje ręce, tworząc RPG-owe „Freelands”; uśmiejemy się, walcząc z natrętnymi reklamami albo wirusem, który przy nieostrożnym pobraniu pliku z niesprawdzonego źródła sprawi, że nasze ikony na pulpicie będą wydawały pierdzące odgłosy. A potem uśmiechniemy się, trafiając na antywirusa dostępnego w trzech wersjach za trzy różne ceny w witrynie Merchantsoftu.Społeczność nie stoi w miejscu i możemy być pewni, że wraz z upływem czasu będzie żywo (i różnie) reagować na działania Merchantsoft oraz nasze własne. Jako „Enforcer” mamy bowiem co prawda liniowy, ale jak najbardziej realny wpływ na ich wrażenia z korzystania z HypnOS. Obserwujemy więc poniekąd te zależności od środka; uczestniczymy w wewnętrznej komunikacji fikcyjnego dewelopera, czytając korporacyjne i jakże prawdziwe maile, i jednocześnie śledzimy użytkowników Hypnospace, zaglądając do ich nieoficjalnych folderów z muzyką i prywatnymi plikami. Oprócz drobnego moralniaka daje nam to często poczucie satysfakcji. Zwłaszcza wtedy, gdy ze strzępek informacji porozrzucanych tu i ówdzie, z pozornie prozaicznych, zazębiających się życiowych wątków, własnym trudem i wysiłkiem udaje nam się dotrzeć do znacznie gęstszej, szerszej intrygi, pełnej zaskakujących zwrotów akcji. Hypnospace Outlaw zadaje też trudne i ważne pytania dotyczące postępu technologicznego i efektu, jaki ów postęp wywiera na ludzi – bardzo nie wprost, bardzo delikatnie i nienachalnie, co w kontekście futurystycznego, świetnego Red Strings Club, które dopiero co ograłam, było miłą odmianą.

Prostota pomysłu, szczegółowość wykonania, sensowne zagadki, które mają ręce i nogi, zmuszają do wytężania mózgu – wszystko to znajdziemy w Hypnospace Outlaw.

Z racji moich zainteresowań, które oscylują wokół fabuły i dialogów, grając w Hypnospace Outlaw nie mogłam przestać się zachwycać nad jakością wykonania. Każdy mówi swoim głosem i w efekcie musimy co i raz mitygować się, że przecież to, co obserwujemy, to nie są prawdziwi ludzie, to nie jest zapis czegoś, co autentycznie się wydarzyło, a jedynie sztucznie stworzone zbitki tekstu, które wyszły z czyjejś głowy. Świat wykreowano tak dobrze, z takim kapitalnym wyczuciem, pomysłami, konsekwencją i dopracowaniem – że naprawdę, nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłam poczucia takiej bezwiednej ufności w fikcję. I to jest, myślę, jeden z najmocniejszych punktów Hypnospace Outlaw.Z wielką przyjemnością wchodzimy w styczność z MASĄ zawartości do przeczytania, odkrycia i zobaczenia. Nie wiem, ile w liczbach właściwie stworzono stron i podstron, i oczywiście to mikroskopijne ziarno w skali dzisiejszego internetu, ale i tak po kilkunastu godzinach grania miałam poczucie, że nie odkryłam więcej niż połowy. W centrum społeczności Hypnospace Outlaw na Steamie toczy się sporo dyskusji na temat sekretnych witryn, na które można się dostać tylko po wpisaniu w pasek wyszukiwarki właściwego taga, i trochę mnie korci, żeby zajrzeć tam jeszcze raz, poszukać potencjalnych nowych poszlak, bo wiem, że na pewno mnóstwo mnie ominęło. Podsumowując – warto. Oj, warto.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.