Homefront - wrażenia z trybu dla jednego gracza

Homefront - wrażenia z trybu dla jednego gracza

marcindmjqtx
19.03.2011 15:18, aktualizacja: 30.12.2015 14:05

Krótkie kampanie dla samotnego gracza to przykry standard w obecnych FPS-ach. Po obejrzeniu napisów końcowych w Black Ops czułem satysfakcję z zaliczenia ciekawej przygody. Gdy po czterech godzinach dmuchana przez marketingowców bańka pod tytułem Homefront pękła, musiałem przyjąć do wiadomości coś, co w trakcie prucia ołowiem do okupantów zawsze czaiło się z tyłu głowy. Myśl, że ten czas powinienem wykorzystać inaczej.

Pierwszy rozdział przygody - a właściwie jego początek - to jedyna rzecz, którą zapamiętam na dłużej. Obudzony przez kolby karabinów obijające drzwi i siłą wyrwany z domu przez żołnierzy Koreańskiej Armii Ludowej, były marine Robert Jacobson zostaje wepchnięty do autobusu zmierzającego do jednego z obozów, w których okupanci przetrzymują co bardziej oporne jednostki.

Amerykański koszmar Miejsce przy oknie pozwala uzmysłowić graczowi, jak nieludzkim miejscem jest wykreowana na potrzeby gry wizja okupowanej Ameryki. Żołnierze KAL brutalnie wyciągają ludzi z ich domów, a potem poddają drobiazgowej kontroli, traktując ich bardziej jak zwierzęta, niż ludzi. Uciekinierzy są zabijani na miejscu i nikt nie zadaje sobie trudu usuwania ich ciał z brudnych ulic. Niegdyś spokojne miasteczko Montrose w stanie Kolorado zostało zamienione w piekło, w którym rodzice są rozstrzeliwani na oczach swojego synka.

Można marudzić na fakt, że deweloperzy po raz kolejny wymyślają sobie bzdurną inwazję na swoją ojczyznę, by pomachać gwieździstym sztandarem i stworzyć kolejnych patriotów, ale atmosfera zaszczucia w swoim własnym kraju to akurat coś, co im się udało. I nie chodzi tu nawet o widoczny terror zamaskowanych Koreańczyków, którzy za nic mają obowiązujące nawet na wojnach prawa. Akcja gry nie dzieje się w bazach wojskowych, laboratoriach czy na pustkowiach. Walka partyzantów trwa między zamieszkanymi osiedlami, na boiskach do baseballa czy placach zabaw. Bliższe przyjrzenie się otoczeniu ujawnia ślady rozgrywających się tam tragedii. Działacze ruchu oporu nie są witani jak bohaterowie, bo pomaganie wrogom koreańskich interesów karane jest śmiercią całego osiedla. To nie jest wojna, która rozgrywa się na dalekim froncie.

Jako Polak, któremu od małego wpajano burzliwe dzieje ojczyzny w trakcie wojen i okupacji czułem się autentycznie poruszony tymi obrazami. Niestety, nie na długo, bo w chwilę po brawurowej akcji ruchu oporu, w której zostajemy do niego siłą wcieleni, zaczął się już typowy amerykański film akcji.

Niewiele rzeczy w Homefront ma sens, a jeśli myślicie, że króciutka przygoda zaoferuje Wam chociaż takie emocje, jak Black Ops, to muszę Was rozczarować. Historyjka od początku do końca gry jest tak samo niedorzeczna, a scenarzystom nie chciało się zaplanować nawet jednego zwrotu akcji, który wprowadziłby do niej trochę świeżości.

Déja vu A ta bardzo by się przydała, gdyż składająca się z siedmiu rozdziałów kampania co chwilę „pożycza” pomysły od bardziej znanych konkurentów. Zobaczmy:

Satelita smażący EMP wszystkie urządzenia elektroniczne w USA - jest;

Misja snajperska, w której likwidujemy wskazane przez dowódcę cele - jest, choć bardzo nudna;

Misja, w której latamy śmigłowcem - jest, choć sterowanie powoduje salwy śmiechu, a kokpit odruch wymiotny;

Oznaczanie celów dla maszyny wsparcia (w tej roli prawie niezniszczalny Goliath, którego ruch oporu chowa chyba w walizce) - również się znajdzie;

Misja, w której ostrzeliwujemy pole walki z samolotowego działka - jak najbardziej.

Samo kopiowanie miodnych pomysłów nie musi być złe, jeśli spełniony zostanie prosty warunek - nie mogą one być zrealizowane gorzej, niż w oryginale. Homefront go nie spełnia i w porównaniu z Black Ops wygląda jak tania podróbka z azjatyckiego bazaru. I to całkiem dosłownie, bo jeśli myślicie, że produkcja Treyarch graficznie trąci już myszką, to przy Homefront nagle zmienia się w niezłe ciacho.

Kula w łeb Wojtek Kubarek: Z większością zarzutów Maćka muszę się niestety zgodzić. Elementem, który pominął, a mi wpadł w oko (jako osobie mieszkającej w US), było wykorzystanie znanych placówek gastronomicznym, należących do sieci Hooters czy White Castle. Jedna z misji w całości toczy się na terenie sklepu tigers direct, który jest odpowiednikiem znanych w Polsce media marktów. Niestety, tego typu wykorzystanie znanych miejscówek to też pomysł skopiowany z serii Modern Warfare, gdzie, jak na pewno pamiętacie, broniło się burger kinga przed agresją rosyjskich wojsk.

Gdy już podzieliłem się rozczarowaniem dotyczącym elementów, które ponoć miały wyróżniać Homefront na tle innych gier, muszę przyznać, że jeśli chodzi o samą rozgrywkę, to jest ona znośna i nie trzeba w jej trakcie szczególnie mocno zaciskać zębów. To znaczy, gdy już przekonacie się na własnej skórze, że gdy koledzy z oddziału mówią „Będę cię osłaniał”, to robią sobie ordynarne jaja. SI kuleje jednak po obu stronach barykady, bo nie wyobrażam sobie, by trening Koreańskiej Armii Ludowej polegał na takim chowaniu się za osłoną, by wróg mógł wycelować akurat w głowę. Jak to zwykle bywa, głupota maskowana jest respawnami, którym jednak daleko do tych z gier Treyarchu. Owszem, gdy nie wykazujemy chęci parcia do przodu, szybko nadejdą wrogie posiłki, ale gra nigdy nie zmienia się w sprint pomiędzy nimi do kolejnego checkpointu.

Strzela się przyjemnie, ale to żaden prawdziwy plus, bo w końcu mamy do czynienia ze strzelaniną. Wrogowie nie potrzebują większej zachęty do padnięcia trupem, choć można by się spodziewać, że w 2027 roku wojsko światowego mocarstwa będzie wyposażone w lepsze pancerze. Problemem bywa mała ilość amunicji, ale jej zapasy możemy uzupełniać przy ciałach poległych. W trakcie misji nie jesteśmy też zdani na jedną, wybraną przez autorów broń - podobnie jak amunicję możemy zabierać ją trupom. Nie spodziewajcie się żadnych futurystycznych pukawek - w grze znajdziecie dobrze już znane modele.

Jeśli spojrzycie na umieszczoną powyżej wyliczankę i porównacie ją z czasem potrzebnym na ukończenie przygody, powinniście też dojść do wniosku, że rozgrywka jest dość różnorodna. Znudzenie gracza w cztery godziny samo w sobie byłoby już sztuką, ale na szczęście Kaos zadbało o zmiany tempa akcji i kilka ogranych motywów na jej urozmaicenie. Absolutnie nieoryginalnych i wrzuconych jakby od niechcenia, ale zawsze.

Werdykt Podsumowanie wrażeń po zaliczeniu trybu dla jednego gracza nie może być jednak wesołe. Gdy postanowiłem już machnąć ręką na scenariusz opierający się na tak karkołomnym założeniu i przyjąć grę z całym dobrodziejstwem inwentarza, THQ do spółki z Kaos sprzedało mi solidny policzek. Homefront w najmniejszym stopniu nie wykorzystuje narracyjnych możliwości, otwierających się po przełknięciu całej hecy z Koreą. Zabawa w political fiction kończy się na filmiku wprowadzającym. Później mamy już tylko opowieść o patriotach kradnących okupantowi trzy cysterny, których (jak się dziwnie składa) akurat brakuje wojsku do przeprowadzenia ofensywy i odbicia San Francisco. Historia godna pilotażowego odcinka podrzędnego serialu. Aż nie chce się wierzyć, że pracowali nad nią ludzie zaangażowani w Czas Apokalipsy czy Czerwony Świt. A może za kilka miesięcy dostaniemy dodatek z pozostałymi czterema godzinami gry?

Mam wrażenie, że ktoś w THQ miał pomysł na kilka dramatycznych scen (początek,  obrona domu, w którym głośniej od kul wyje płaczące dziecko, przykrywanie się ciałami w zbiorowej mogile, niedorzeczny finał), ale do zrobienia z nich dobrej gry powinien zatrudnić bardziej kompetentne studio niż Kaos. Tak się jednak nie stało, więc kampania dla jednego gracza w Homefront jest przeżyciem, które spokojnie możecie sobie darować. Przynajmniej do czasu, aż gra nie wyląduje w koszu z przecenami.

Maciej Kowalik

*Pełna recenzja z oceną pojawi się za około tydzień, po ograniu trybu multiplayer.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)