„Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” - recenzja filmu. Szelest w Mocy
Pamiętacie tę durną finałową scenę ze zwiastuna, która sugeruje, że Chewie zginie roztrzaskany o skałę?
18.05.2018 16:03
Spoiler alert: nie zginie. Wszyscy wiedzieliśmy przecież doskonale, że nie zginie. Dlatego oglądając tę scenę na YouTube'ie, mogliśmy usłyszeć pewien dziwny szelest na granicy słyszalności. Wtedy nie wiedziałem jeszcze co to.Mam wrażenie, że cały film jest w pewien sposób tą finałową sceną ze zwiastuna. Wiemy, jak skończy i Han, i Chewie, i Lando. Wiemy, że nic im się nie stanie. Wiemy, że w romantycznej relacji Hana i Qi'ry (Emilia Clarke) c o ś pójdzie nie tak. Że Sokół Millennium, że życie przemytnika, i tak dalej. Wiemy to wszystko. O ile najciekawszym elementem takich prequeli jest sposób, w jaki postać dojdzie do miejsca, w którym ją poznaliśmy (świeżym i fantastycznym przykładem choćby "Better Call Saul"), o tyle tutaj to tak nie działa, bo Han... jest już Hanem.Po prostu. Trochę nieopierzonym, mniej cynicznym i jeszcze pełnym szczeniackiego wigoru, ale to ten sam gość. Prędzej ten prequel potrzebowałby prequela, w tak późnym momencie zaczynamy historię. Jest to oczywiście problem scenariusza, bo sam Alden Ehrenreich ma w sobie odpowiednio awanturniczną charyzmę i spokojnie kupuje się jego interpretację młodego Solo.Najnowszy spin-off robi jednak coś, na czym osobiście zależało mi najbardziej w kinowej odsłonie "Gwiezdnych wojen" - odchodzi od wielkiej skali. To nie jest film o Imperium czy Rebelii, o Skywalkerach i równowadze w potężnej, wspaniałej Mocy; to jest rzeczywiście film o młodym chłopaku, który wpycha się między szemrane towarzystwo i próbuje zarobić kasę na statek. Tylko tyle i dzięki temu aż tyle.
Uniwersum na gwałt potrzebuje tej skromniejszej perspektywy, a "Han Solo" - w przeciwieństwie do irytująco konserwatywnego "Ostatniego Jedi" - stawia całkiem śmiały krok w tym kierunku. Są nawet momenty, kiedy film może zaskoczyć fabularnie. Gdybyśmy jeszcze tylko otrzymali bohatera, którego losem możemy się zmartwić...Ale nie można mieć wszystkiego, prawda? Nie zawsze. Oglądamy więc, jak rekwizyty i przyjaciele Hana Solo po kolei wskakują na swoje miejsce w fabule, jednocześnie zastanawiając się, co stanie się z nowymi twarzami. Woody Harrelson wypada świetnie w roli mentora Hana, tylko że gra, no, Woody'ego Harrelsona. Z kolei Paul Bettany - znany ostatnio jako dobroduszny Vision - zaskakująco przekonująco udaje zimnego mafioso. Emilia Clarke jest... no, jest sobie.Błyszczy, oczywiście, Donald Glover w roli Lando, bo tym ostatnio zajmuje się Donald Glover - błyszczeniem wszędzie gdziekolwiek się pojawi. Trudno po seansie wyobrazić sobie lepszy wybór castingowy. Jego Calrissian jest idealnym miksem dandysa i cwaniaka, kradnącym niekiedy Hanowi światła reflektorów.
Przygotujcie się też na wielu świetnych kostiumowych kosmitów. "Han Solo" odwala solidną robotę w różnicowaniu Galaktyki pod kątem zamieszkujących ją ras. Gorzej wypadają za to same planety - wiecie, znowu mamy Tę Ze Śniegiem, Tę Pustynną, Tę Fabryczną, Tę Ze Slumsami. Żadna nie zapada w pamięci, choć dziejące się na nich sceny akcji już tak. Fantastycznie zrealizowano strzelaninę na pędzącym między górami pociągu, odpowiednią dynamikę ma samochodowy pościg, a zawierusze w kopalni nie brakuje nawet pewnego dramatyzmu. Znajdzie się też jeszcze kilka nowych zwodów dla Sokoła. Podobnie jak w "Łotrze Jeden" wcale nie tęskni się za mieczami świetlnymi.Co innego humor. Za nim się tęskni. Ja wiem, że nie wszystko musi być Marvelem, ale spin-off o młodym Hanie Solo aż prosił się o więcej żartów. Tymczasem ten aspekt filmu dźwiga głównie fenomenalny wątek droidki L3. I czasami Lando.Mam też wrażenie, że film marnuje trochę potencjał na rozpisanie relacji Hana i Chewiego. Zaczyna się zaskakująco i z polotem, między bohaterami iskrzy aż miło. Kiedy film skupia się na tym bromance'ie, to on naprawdę działa. Niestety robi to rzadko, bardziej koncentrując się na innych relacjach w życiu Solo. Chewie dosyć szybko przyjmuje bowiem rolę zbyt podobną do tej, jaką ma we wszystkich pozostałych filmach - postaci mocno drugoplanowej, która głównie łazi za Hanem.A teraz dobra wiadomość: "Solo" zachowuje odpowiedni umiar w kwestii zadowalania fanów - dostajemy tyle nawiązań do innych "Gwiezdnych wojen", by nie poczuć przesytu. Cieszy też ścieżka dźwiękowa, w której pojawiło się trochę nowych motywów. Niektóre przelatują niezauważone przez uszy, inne zręcznie podbijają rozmach scen.Ostatecznie jednak kiedy pojawiły się napisy końcowe, zdziwiłem się, jak mało emocji poczułem w trakcie seansu. Nie dowiedziałem się praktycznie niczego nowego o tym świecie. W żadnym momencie nie drżałem o los postaci. Było po prostu w porządku. Wychodząc z sali kinowej, znowu usłyszałem ten dziwny szelest; szelest, jakby miliony istnień wzruszyło ramionami.