"Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy" - to jest film, którego szukacie
Uwaga: wpis zawiera znaczące dawki zachwytu, pochwał, ekscytacji, miodu, dziecięcej fascynacji, jasnej strony Mocy, superlatyw i pozytywów. Dla osób wyczulonych na tego typu substancje może być to dawka śmiertelna.
Widzieliście ten film? Widzieliście już ten film? Widzieliście go? A ten początek jak... Albo potem kiedy Finn mówi, że... A ta akcja jak Kylo Ren...?! Od czasu piątkowej premiery przeprowadziłem już kilka tego typu rozmów, kiedy to z wypiekami na twarzy wymieniałem się wrażeniami z seansu, przypominając przy tym małą, piszczącą z ekscytacji dziewczynkę. Albo dziesięcioletniego chłopca z szeroko rozdziawioną buzią i oczami jak Sokoły Millennium.
Jest jeden negatyw "Przebudzenia Mocy". Doskonały motyw przezywania J.J. Abramsa Jar Jar Abramsem za karę spieprzenia nowych "Gwiezdnych Wojen" przestaje być aktualny. Bo Abrams nie spieprzył. Bez pardonu wleciał X-Wingiem w wąskie kanały potężnej stacji kosmicznej prequelów, użył Mocy i posłał wiązkę laserową centralnie w szyb wentylacyjny o średnicy dwóch metrów. W eksplozji zginęły marne CGI-e, nadmierne efekciarstwo, nudne, rozwleczone wątki, monologi o piasku i drewniane postacie. Huk był tak głośny, że Moc rzeczywiście się przebudziła.
Nie doszło to do mnie od razu. Lata czekania, budowania oczekiwań, napychania wyobraźni watą hype'u uczyniły ten moment dziwnie nierealnym. Kiedy siadałem w sali kinowej, autentycznie nie dowierzałem, że zaraz zobaczę nowe "Gwiezdne Wojny". Że to już - usłyszę kultowy motyw, przeczytam wędrujący przez kosmos wstępniak, a potem ujrzę scenę w przestrzeni kosmicznej. Jakoś nie mogłem pomieścić tego w głowie. Pewnie wata za dużo zajmowała. Ale potem kultowy motyw rzeczywiście wybrzmiał, wstępniak rzeczywiście zaczął spacerować między gwiazdami i z każdą sekundą uświadamiałem sobie, że to się dzieje. I jest tak dobre, jak przy najlepszych prognozach zakładałem, że będzie.
Trudno mi przedstawić wrażenia w uporządkowanych segmentach. Podczas oglądania kolejne pozytywy wystrzeliwały chaotycznie i gęsto jak ogień z blasterów szturmowców. "Przebudzenie Mocy" jest bardzo awanturnicze. Dzieje się w nim dużo i niemalże nieustannie. Świetnie zrealizowane sekwencje ucieczek, pościgów i walk pełne są charakterystycznego dla tego typu kina humoru. Śmiechem można parsknąć nie raz i nie dwa. Postacie mają na dodatek charyzmę i kluczową w takim widowisku werwę, a chemia między nimi sprzyja dynamice i przywiązaniu widza. Tacy bohaterowie jak Rey, Finn, BB-8 czy Poe bez problemu wchodzą w hermetyczne uniwersum kinowych "Gwiezdnych Wojen" i zajmują wygodne fotele, tę najlepszą kanapę zostawiając oczywiście starej gwardii. Ujrzenie na ekranie kinowym Hana Solo czy Lei jest jak spotkanie z przyjacielem, którego nie widziało się kilka dobrych lat. Smakuje melancholią, ciekawością i ulgą, że poza nowymi zmarszczkami wszystko jest po staremu, tak jak powinno być, czyli po prostu dobrze.
Zresztą, idąc na seans myślałem, że jeśli w filmie będzie nadmiar mrugnięć do Starej Trylogii, to odbiorę to jako wadliwe przegięcie i niepotrzebne lizusostwo Abramsa. I rzeczywiście, nawiązań - większych i mniejszych - zgodnie z obawami w "Przebudzeniu Mocy" jest zatrzęsienie. Ale myliłem się co do swojej reakcji. W ogóle mi nie przeszkadzały, chyba dlatego, że wszystko co nowe okazało się wystarczająco dobre i broniło się samo. Mogłem zatem przy okazji delektować się masą smaczków. Sposób, w jaki wprowadzono do akcji Sokoła Millennium czy C-3PO, jest doskonały. Podobnie genialna scena użycia klasycznej kontroli umysłu na szturmowcu. A pamiętacie jeszcze, ile parseków potrzebował Han z Chewiem by w rekordowym tempie pokonać szlak Kessel Run? Tęsknicie za klimatem kantyny Mos Eisley? A może zapomnieliście już, jakie tematy rozmów mają szturmowcy podczas patrolu? To i jeszcze wiele, wiele (naprawdę wiele) więcej czeka Was podczas seansu.
"Przebudzenie Mocy" jest też audiowizualną ucztą, ale czy kogoś to jeszcze dziwi, skoro znamy kompozytora, widzieliśmy zwiastuny i wiemy, że Abrams stawia praktyczne efekty nad te komputerowe? Ścieżka dźwiękowa to coś oczywistego, w końcu słyszymy wszystkie szlagiery, które od wielu lat przyspieszają bicie serc. Czapki z głów zrywa również poziom dbałości jaką włożono w kostiumy i scenografię, we wszystkie projekty statków, kosmitów, miejscówek i droidów. Właśnie tutaj duch Starej Trylogii może być najsilniejszy. Powrócił brud X-Wingów, oldskulowość wyświetlaczy i dziwaczność mieszkańców odległej galaktyki.
Ten świat czaruje każdą sceną, każdym nowym widoczkiem, a w swej niesamowitości pozostaje dziwnie bliski, realny. Walki na miecze świetlne utraciły skoczną efektowność z prequelów, a w zamian zyskały ciężar i uczucie potęgi płynące z każdego cięcia. Broni Jedi bliżej niż kiedykolwiek do prawdziwych, żelaznych mieczy. Do tego dochodzą pieczołowicie zaplanowane ujęcia, zapierające dech, klimatyczne krajobrazy, niepokojąco beznamiętny głos Kylo Rena, efekty wizualne jego mrocznych mocy...
Dobra, znowu mam wrażenie, że armia szturmowców strzela bez ładu i składu w mojej głowie, tyle różnych obrazów wraca z seansu. Są te piękne, zachwycające wyobraźnie, i wzruszające. Oj, a wzruszeń nie zabraknie, uwierzcie. Nawet moja dziewczyna, która nie znała sagi, przez cały seans coraz mocniej ściskała z emocji moją dłoń. Odpłacałem jej tym samym. Po seansie rozcieraliśmy sobie mięśnie i przerzucaliśmy się zachwytami.
Wady? Oczywiście. Można czepiać się, że fabularnie jest to kalka "Nowej nadziei", że wielu rzeczy związanych z dziurą po "Powrocie Jedi" (jeszcze?) nie wyjaśniono, że rola kapitan Phasmy jest (jeszcze?) marginalna, że Snoke mógłby inaczej się nazywać i lepiej wyglądać, że wątek R2-D2 jest nieco nieporadny albo... albo... kurczę, albo co właściwie? Już nawet nic mi do głowy nie przychodzi. Nie rozumiem też, jak można na ten film jakkolwiek narzekać, zamiast się z nim po prostu dobrze bawić - obudzić dziecko z serducha i wypuścić je na galaktyczny plac zabaw. W "Gwiezdnych Wojnach" zawsze chodziło o wielką przygodę i rozpalanie wyobraźni. I tego mamy tutaj tyle, że starczyłoby spokojnie na zniszczenie Alderaan.
- Od której części jest gorszy? - zapytał mnie mój przyjaciel, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon tuż po filmie. Sam miał iść dopiero następnego dnia, więc naturalnie chciał więcej waty hype'u.
Zastanowiłem się nad odpowiedzią, milcząc dobre kilka sekund. No właśnie - od której?
- Wiesz co, nie wiem - odpowiedzialem wreszcie. - Nie mam pojęcia.
Za kilka dni idę ponownie na seans. Może wtedy dowiem się od której. Albo upewnię, że od żadnej.
Patryk Fijałkowski