Guacamelee - recenzja. Trudna dola Luchadora
Guacamelee to wielosmakowa przygoda, gdzieś na skrzyżowaniu obijania tłumu przeciwników i skakania po platformach.
Army of Juan Gdybyście przyparli mnie do muru, musiałbym nawet stwierdzić, że to drugi z elementów dominuje w opowieści o tym, jak pewien Juan zstąpił (przymusowo, po bardzo nierównym pojedynku) do krainy umarłych, przywdział maskę Luchadora i powrócił, by pokrzyżować plany złoczyńcy tak niegodziwego, że przechytrzył samego diabła.
Niektóre marzenia ziszczają się... po śmierci
Fabułka jest banalna, wyjęta rodem z latynoskiej telenoweli, ale stawia na drodze dzielnego Juana kilka kolorowych i zwariowanych postaci, które sprawiają, że trudno się nie uśmiechnąć. Szkoda, że autorzy odebrali im głos i przez dialogi musimy się przeklikiwać, ale koniec końców i tak warto.
Fiesta! Z ekranu dosłownie wylewa się pogodna atmosfera. Niby świat po raz tysiąc pięćdziesiąty szósty jest zagrożony, ale nie mamy wątpliwości, że Juan stanie na wysokości zadania, uratuje córkę El Presidente i zdobędzie dozgonną cześć i chwałę miasteczka, które luchadorów otacza prawie religijną czcią. Ściany budynków przyozdobione są masą plakatów przypominających najlepsze walki. Warto przyjrzeć im się bliżej, by odkryć tonę nawiązań do innych gier. I nie tylko, bo na wrestlerów przerobiono też popularne internetowe memy.
Poznajecie tych killerów?
Guacamelee jest absolutną kopalnią rozmaitych odniesień. Jeśli myślicie, że wyłapaliście je wszystkie, zerknijcie choćby tu, by przekonać się, że byliście w błędzie. Ale odniesienia to ciekawostki. Na urok Guacamelee składa się dużo więcej, poczynając od przypominającej ruchomą wycinankę z kolorowego papieru oprawy, przez często odzywające się trąbki, aż po wściekle bijące po oczach plansze, towarzyszące nabyciu nowej umiejętności. Ostrzeżenia o epilepsji warto traktować tu poważnie. Zresztą opowieść o bohaterskim luchadorze już sama w sobie jest czymś przyjemnie innym i cały latynoski klimat wypada tu zdecydowanie na plus.
Wrestler bez dyplomu Wspomniałem już, że Guacamelee miesza elementy platformowe z bijatyką. Te pierwsze są zdecydowanie ciekawsze. Jeśli liczycie na rasowego, rozbudowanego beat'em upa, to muszę was rozczarować. Juan nie szaleje z ilością dostępnych ciosów i combosów, przez co po jakimś czasie starcia załatwia się mechanicznie, bez szczególnie wielkiej frajdy. Wrogowie zostali zaprojektowani całkiem pomysłowo, ale kilka nabywanych stopniowo w trakcie przygody ciosów nie nadaje się specjalnie dobrze do eliminacji tłumu przeciwników.
Gra wygląda równie ładnie na PS3 i PS Vita
Trzy mało efektowne rzuty, dostępne po złapaniu przeciwnika, wykupiłem błyskawicznie i przez resztę gry pieniądze mogłem wydawać tylko na ulepszanie zdrówka i wytrzymałości Juana. W tym elemencie liczyłem na więcej.
Pad do wymiany Nie spodziewałem się natomiast, że tak niegroźnie wyglądająca gra okaże się takim wyzwaniem. Jest trudno i nie mówię tu tylko o walkach, których znaczenie trochę maleje w drugiej połowie gry. Tam autorzy wrzucili plansze, które solidnie przetestują wasz refleks, a czasem także pomysłowość. Zdarzało mi się odkładać pada i drapać się po głowie, próbując zgadnąć, jak pokonać dany fragment. Gdy już wpadłem na pomysł, zostawała jeszcze kwestia jego realizacji, co było czasem torturą dla mojego pada. W pewnym momencie Juan zyskuje możliwość przełączania się pomiędzy światem żywych i umarłych. Na przykład by przeskoczyć z platformy obecnej w jednym, na taką, której w nim nie ma. Autorzy gry strasznie polubili tę zabawę i na takim przełączaniu się w locie oparli większość przeszkód. Trzeba robić to błyskawicznie, pamiętając jednocześnie o precyzyjnym skakaniu, często kilka razy pod rząd.
Guacamelee jest grą, w którą można grać na PS3 i Vicie (płacąc tylko raz) i przenosić stany gry przez zapisywanie w chmurze. Możliwości przenośnej konsoli nie zostały tu potraktowane priorytetowo, więc na obu platformach gra się w zasadzie tak samo. Z ręką na sercu muszę jednak przyznać, że kilka trudniejszych momentów sprowokowało mnie do odpalenia PS3, by móc poradzić sobie z nimi na padzie.
Koza po lewej jest prześmieszna
Nie jest łatwo, ale śmierć po nietrafionym skoku oznacza tylko błyskawiczne odrodzenie się na ostatniej platformie, więc nie ma wielkiego powodu, by się frustrować. Trochę inaczej jest w przypadku porażki w walce. Gdy skończy się zdrowie, wracamy do ostatniego punktu kontrolnego, co może wiązać się z koniecznością przeklikiwania się raz po raz przez np. przydługi dialog z bossem.
No właśnie - bossowie. Walki z nimi to nie przelewki. Czasem składają się z kilku etapów, wymagających coraz większego skupienia. Nie cieszcie się więc zbyt wcześnie, widząc jak maleje pasek życia przeciwnika - za chwile to Juan może leżeć na deskach. Guacamelee przypomniało mi, jak kiedyś wyglądały starcia z bossami, których nie przechodziło się za pierwszym razem. Często wspominam w tekście, że gra jest trudna, ale wbrew pozorom jest to dla mnie zaleta. Dawno już nie byłem zmuszany do takiego zawzięcia się, żeby przejść jakiś fragment czy przeciwnika. Przeklinałem, rzuciłem raz padem (spokojnie, na miękkie łóżko), ale walczyłem dalej, a gdy w końcu się udało, byłem z siebie dumny. Ale raz się nie udało. Nie skończyłem jeszcze Guacamelee, bo ostatni boss jest jednym, wielkim oszustwem. Trochę znielubiłem przez niego ekipę studia Drinkbox, bo autorzy poszli na straszną łatwiznę, a to gryzie się z pełną ciekawych pomysłów resztą.
Tag Team W Guacamelee mogą grać dwie osoby na jednej konsoli. Drugi gracz może dołączyć do zabawy w dowolnym momencie i równie łatwo z niej wyskoczyć. Dzięki temu mniej obyty z padem kolega czy koleżanka nie będzie przeszkadzać w rozgrywce i wstrzymywać jej, nie mogąc poradzić sobie z jakąś przeszkodą. Wystarczy wcisnąć wtedy R1, by towarzyszka Juana zmieniła się w latający bąbelek, który można przetransportować w dowolny fragment ekranu, by tam znów zmienić go w zapaśniczkę.
Kto mi zrobi 100%?
Walka mogłaby być ciekawsza
W klasycznym, metroidvaniownym, stylu, w trakcie rozgrywki Juan zyskuje umiejętności, pozwalające mu na odwiedzenie wcześniej niedostępnych miejsc. Łatwo znajduje się je na mapie i warto wrócić się, by pozbierać dodatkowe skarby. Plansze w Guacamelee zaprojektowano zresztą tak, że oprócz drogi prowadzącej do celu, znajdziecie też lepiej lub gorzej ukryte pomieszczenia. Najczęściej znajduje się w nich skrzynia z pieniędzmi czy ulepszeniem, ale by do niej dotrzeć trzeba pokonać pułapki znacznie trudniejsze, niż te czekające na "głównej" ścieżce. Skojarzenia z Super Meat Boy pojawiały się więcej niż raz.
Dojście do końca zajęło mi nieco ponad siedem godzin. Mam też świadomość, że mnóstwo skarbów po drodze ominąłem (są też poboczne questy), bo ogólna mapa pokazuje procent "wyczyszczenia" poszczególnych lokacji.
Werdykt Największym przeoczeniem Guacamelee jest skromny system walki, który nie pozwala rozwinąć skrzydeł i naprawdę zaszaleć z wrogami. Platformówkowe oblicze jest dużo ciekawsze, choć wysoki poziom trudności nie dla każdego będzie zaletą. Gra nie łasi się do gracza, nie podpowiada rozwiązań. Potrafi za to przycisnąć i usadzić go na dłuższą chwilę w jednym miejscu. Ale nie sposób się na nią gniewać. Pogodna atmosfera, poczucie humoru autorów i niecodzienny klimat gry, zachęcają do kolejnych prób.
Nie będziecie żałowali ani chwili, jeśli tylko nie spodziewacie się chodzonej nawalanki. Bo nią Guacamelee naprawdę nie jest.
Maciej Kowalik
Guacamelee znajdziecie w PlayStation Store w cenie 49 złotych (w PS+ 39,20 zł). Kupując raz, dostajecie dwie wersje - na PS3 i PS Vita.