GTA V po 5 latach
Czas na małą spowiedź dziennikarską: potrzebowałem prawie 5 lat, by odpalić GTA V.
Pomimo odkupienia win (z tego miejsca serdeczne podziękowania dla Valve za ostatnią steamową wyprzedaż), nie daje mi spokoju jedna kwestia: czy pisząc na co dzień o grach, wypada w ogóle zwlekać tyle czasu z ograniem tak istotnej dla branży gry… chyba nie, prawda?Istotnej, podkreślmy, dla branży, bo już nie aż tak bardzo dla mnie. Wiadomo, Vice City – „3” i „<” (niekoniecznie w tej kolejności), San Andreas czy Chinatown Wars takoż, ale… Na premierę „piątki” nie czekałem jakoś specjalnie niecierpliwie, bo, szczerze mówiąc, o ile doceniam w pełni ogólną jakość gier Rockstara, wybitnie nienawidzę kampanii marketingowych w wykonaniu tej firmy. Tego obrzydliwego gwiazdorzenia Houserów, przypominających (nomen omen) Gwiazdy Rocka. Czasy upalonych trawą hippisów pocinających na gitarach za piwko i chleb minęły bezpowrotnie. Teraz liczy się wielka scena i blichtr…Teasery zapowiadające zwiastun, ogłaszanie z wielką pompą godziny publikacji nowych filmików, miesiące podsuwania graczom pojedynczych screenów jak okruszków bułki biegającym po rynku gołębiom… i później smętne opisywanie krok po kroku w Game Informerze na 17 stronach, w jaki sposób i w której sekundzie materiału poruszał poszczególnymi kośćmi bohater. Tu wykręcił nadgarstek w lewo, żeby lepiej wycelować w głowę pana, który w pozycji takiej i takiej przysiadł przed drzwiami prowadzącymi do pomieszczenia administracyjnego w banku obrabianym pewnego zimowego wieczora przez bohaterów… Nie, totalnie tego nienawidzę!Chciałem więc poczekać aż gra się ukaże, a cały ten kosmiczny hype wokół niej opadnie niczym pył po wybuchu wulkanu. Prawie 5 lat później złamałem się jednak, wreszcie sięgając po hit Rockstara na wyprzedaży. Przeceniony swoją drogą o połowę, ale wciąż była to połowa z 200 złotych, jakie za grę liczy sobie wydawca. No i w sumie nic dziwnego, skoro próg 100 milionów kopii już niedługo zostanie przekroczony… I niby można mówić, że Rockstar oszukuje, bo wydawał kolejne edycje co kilka miesięcy, żeby tylko mocniej napompować balonik. Tylko podobnie w walce o serce klienta postępowało już wielu. I tylko braciom Houser się wszystko wybacza, łącznie z tym paskudnym marketingiem. A już w 10 sekundzie prologu, który…… odpaliłem po tych pięciu latach, było to dla mnie jednak nieco inne GTA. Niby definicja wolności, ale jednak tym razem nie mogłem po prostu wsiąść na rower i jechać do klubu na billarda. Musiałem zderzyć się z perypetiami Michaela i Trevora, organizujących wspólny… ale stop, dajcie na razie znać w komentarzach, czy zawiązanie historii GTA V to jeszcze spoiler czy już informacja równie powszechna co dane osobowe autora cytatu „No. I am your father”. Do tematu (nie)wrócę później.W każdym razie ów prolog sprawił jednak, że postanowiłem, iż będzie to pierwsze GTA, które rzeczywiście ukończę od deski do deski. W takim San Andreas - jeżeli już przykładałem się do fabuły - „ten cholerny pociąg” próbowałem gonić plecakiem odrzutowym, a misję z Ryderem w dokach położyłem kilkadziesiąt razy i to grając na kodach. W ogóle nie wpadłem wtedy na to, że sposobem na jej przejście jest odstrzelenie atakujących go gangsterów przed ruszeniem po kolejne skrzynie z towarem. Nim dowiedziałem się o tym od kuzyna, miałem już za sobą udane podejście. Wpisałem „aiwprton” dwa razy i osłoniłem Rydera przed Ballasami odpowiednio ustawionymi czołgami. Tym razem zapomniałem więc też o kodach. Przegrywając -enty raz gonitwę za samolotem pasażerskim, mogłem sobie niewygodny fragment pominąć.W GTA V postanowiłem jednak (jak w żadną inną grę z serii, może poza ogrywanym na PSP kolegi Chinatown Wars) po raz pierwszy grać uczciwie, a nawet skorzystać z nowej dla serii perspektywy pierwszoosobowej. Którą swoją drogą chciałem na początek przetestować w meczu tenisa czy rundce na polu golfowym. Już po kilku gemach postanowiłem jednak powrócić do scenariusza. To nie była ta nuta szaleństwa, co poprzednio. Kij golfowy dorwałem natomiast po napisach końcowych, gdy wreszcie wyeliminowałem z gry Trevora. Nagle okazało się, że może służyć nie tylko do nabijania guzów na głowie, względnie wywoływać pęknięcia podstawy czaszki.Skoro już jednak o tej fabule, wróćmy do Trevora. Do tego z trójki bohaterów nigdy nie udało mi się poczuć tej sympatii, którą miałem dla „sidżejowatego” Franklina czy Michaela. Właśnie, Michaela! Bohatera idealnego, będącego w zamyśle trymbalionem środkowych palców pokazanych współczesnemu lifestylowi. Sprawiającemu, że często brałem GTA V za drugi South Park, nie dzielący ofiar swoich drwin według kategorii politycznych. Michael to podtatusiały gangster, próbujący pogodzić rolę świadka koronnego i jednocześnie wyplątać się z dawnego życia, które powraca przez głupi incydent z jego udziałem. Incydent, do którego prowadzi fakt, że Michael najpierw myśli, potem działa. Nieważne, czy chodzi o rozwalenie nieruchomości nadzianego gościa czy 56 calowej plazmy syna. Bohaterowi towarzyszy yoga, psychoterapie, córka w pogoni za karierą gwiazdki gotowa na wszystko (wiecie, najpierw kariera, później #TeamArgento…), uzależniony od pada i chrupek otyły syn piszący ludziom w Internecie po kilka razy, że obsysają niemyte pały (bo cały żart polega na powtarzalności) czy żona podążająca za słodkopierdzącym życiem pokazywanym w telewizji. Reżimy żywieniowe, zdrowy styl życia, buty na koturnach (wybaczcie ten słaby przykład, z wiedzy o obuwiu poprawię się, jak dotrze tu równouprawnienie i męskie obuwie przestanie dzielić się na trampki, trapery i buty do garniaka), jeszcze tylko bratharianizmu brakuje. No i oczywiście proktolog ojca, który podobnie jak jogin z fiksacją analną czy psychoanalityk – liczący sobie za wizytę rodzinną kwadrat standardowej ceny – nie zbawi rodziny na skraju zagłady. Przerysowany obraz idealnej, szczęśliwej dzięki wynalazkom współczesności familii z dowolnego kanału telewizyjnego. I nie wyróżnię tu żadnego ciekawego programu o żonach Hollywood czy czegoś w ten deseń, bo w telewizji oglądam przecież głównie piłkę nożną. No ale poszalałem teraz niczym CJ po wpisaniu na klawiaturze „baguvix”, bo miałem pisać o pewnym protohipsterze, a tymczasem wyszedł mi monstrualny akapit o Michaelu. Michaelu, który uznał, że to za wiele, gdy jogin, który wydymał mu żonę, chciał jeszcze wydymać jego. Nie, poważnie, o Franklinie nie mam nic do powiedzenia, za to Trevor…… stanowi po prostu czyste szaleństwo, jakiego z jednej strony od GTA właśnie byśmy oczekiwali, ale z drugiej… gdzie przerysowana przemoc uprawiana na przechodniach pomiędzy misjami, a gdzie całkiem szczegółowe scena tortur, fabularnie podbudowane zbrodnie dla zabawy, czy wreszcie usilna pasja bohatera do pokazywania całemu światu swojego wytatuowanego interesu. Bohater niby przerysowany, ale jakoś trudno nazwać go po prostu infantylnym, patrząc, z jaką łatwością dokonuje zbrodni. Gdyby nie jego karta pilota i drzemiące w nim mimo wszystko gdzieś głęboko emocje, nic by go nie ratowało.Bo latanie samolotami zawsze było dla mnie w serii GTA fascynujące, a teraz mogłem jeszcze oddawać się mu w perspektywie pierwszoosobowej. Znów przyjemnie było wzbić się w przestworza i próbować przelecieć jak najbliżej miejsca, gdzie wieżowiec wyrasta spod ziemi. Albo wylądować na jak najmniejszym dachu i nie pomagać sobie przy tym kamerą pierwszoosobową. Latanie w tej serii totalnie mi się podobało, bo dzięki niemu nie musiałem przejmować się przy okazji szlabanem, umieszczonym na moście inspirowanym pewną konstrukcją z Edynburga. Aż nie chciało się wysiadać na pewnym cmentarzu, by poznać sekret, który przynajmniej na chwilę podzieli bohaterów…Przez długie godziny grałem w najmniej losowe GTA w historii tej serii. Grę uporządkowaną, perfekcyjnie wyreżyserowaną, ale też wyraźnie skupioną wokół scenariusza. Choć chciałbym pochwalić jego autorów i ludzi, którzy napisali genialne dialogi, naprawdę dobrze czułem się dopiero wykonując na własną rękę akcję typu uderzenie furą w galopujący po pasie startowym samolot pasażerski czy zabawy w alpinistę połączone z kolarstwem górskim. Choć pełen jestem dla „piątki” uznania, od czasu zakończenia tej przygody bardziej niż za szóstką, tęsknić zacząłem z jakimś remasterem z prawdziwego zdarzenia.